sobota, 23 października 2010

Kto się ze mną natrąbi?

Mam szczerze dość wszystkiego... Cholernych DŁT, ganiania od świtu do nocy, klientów, sztucznych kwiatków i permanentnej trzeźwości.
Wczoraj sobie popłakałam ze złości, ale to mało.
Po 4 godzinach ożywczego snu, którego krótkość była spowodowana wykonywaniem przeze mnie zamówienia dla klientki, jakoś mi się udało wyleźć z wyra i do rzeczonej klientki dojechać.
Ona zapomniała, że mamy przyjechać, mimo, że to ona narzuciła nam taki termin, mimo, ze miała zapisane w kalendarzu, mimo, ze dzień wcześniej dzwoniłam, żeby potwierdzić termin... Zapomniała i nie przygotowała sobie miejsca na kompozycje... Zdusiłam przekleństwo, powiedziałam "dziekuję, do widzenia" i se poszłam. Stroiczki dostali inni klienci. U kolejnej klientki zaliczyłam lekcję matematyki... A moze zresztą, to nie matematyka, tylko marketing? W każdym razie ja zawsze myślałam, że tańsze jest to, co kosztuje mniej. Otóż nie! Tańśze jest to, co klient nazwie tańszym. I jeśli stroik podobnej wielkości, w takim samym naczyniu, z podobnego materiału, tylko nie układany, a wyglądający tak, jakby ktoś niewidomy namacał se coś, maczał w kleju i rzucał i gdzie się przyklei, tam zostaje, kosztuje 18 zł- to on jest tańszy niż stroik ułożony, może nie jakoś misternie, ale jednak ułożony- za 13 zł. Zmełłam przekleństwo, wypisałam fakturę, pojechaliśmy.
Wróciliśmy, od razu do pistoletu, mimo, że po pierwsze- chciałam spać, po drugie chciałam spać, po trzecie- pieściłam sobie w głowie taki obraz, że oto biorę grubego kija, choć nie za długiego i rozpierdalam coś w drobny mak, krzycząc i przeklinając.
Napić się nie mogłam, bo zdefraudowałam stroiki dla pani, co se miejsca nie przygotowała, więc musiałam je zrobić. A alkohol i praca ( w sensie że łącznie ) nie idzie w parze. Przynajmniej w mojej etyce zawodowej...
Oparzyłam się :( ale jak! Na wewnętrznej, tej wrażliwej części przedramienia, kapnął mi klej, rozlał się, a ja w takim amoku jakimś, chwyciłam za już zastygnięty i chciałam go oddzielić od swojej tkanki... Urwałam zastygnięty plastik, razem ze skórą. Przemyłam ranę własnymi łzami, ale kurde- boli i kolejna blizna po oparzeniu zaliczona...

No i dziś mam wszystkiego dość. Zakupiłam alkohol- tani, na drogi mnie nie stać i mam zamiar się nadupcyć... Ktoś ze mną?
Mam wódke czystą, cytrynówkę, miodówkę i żurawinówkę. W myśl zasady: wszystko jedno, z czego mi źle, byle, że rzygam.

Gotuję też- rosół i łopatkę w sosie. Naszła mnie chęć na placki- zbóje, ale nie mam wołowiny na gulasz, wiec robię łopatkę w sosie paprykowym, dziś zjem z plackami, a jutro może kopytka zrobię? Nigdy nie jadłam kopytek. Nie przepadam za kluchami ziemniaczanymi, ale czasem robię śląskie gumiklajzy, czyli śląską świętość, a kopytka to jadłam tylko szpinakowe. Ale może zrobię takie zwykłe ziemniaczane.

Dobra, koniec marudzenia- siup! ( zdegustowałam miodówkę z sokiem jabłkowym i degustuję właśnie cytrynówkę z sokiem bananowym)

Zapomniałam wcześniej napisać
Ja się tez zakochałam.
Oto on:
Rojnik.
Na razie nie ogarnięty, bo nie mam odpowiedniego naczynia. Piękny jest.

No to tyle.

Siup!

środa, 20 października 2010

DŁT na okrągło, a pomiędzy nimi...

Październik w pełnym rozkwicie, więc robię stroiki. Przeważnie Duże, Ładne, Tanie ( DŁT)
Zdecydowanie mniej niż w poprzednich latach, ale ciągle jeszcze sporo.

Może to kwestia nastawienia, a może tak wyszło, ale znajdujemy czas, żeby pobyć trochę z naturą, póki jeszcze jest taka ciepła i przyjazna.
Wczoraj mieliśmy "okienko", miedzy jednym klientem, a drugim i gdzieś się musieliśmy podziać.
Poszliśmy do lasu.
Pogoda piękna- ciepło, słonecznie. Wejście do lasu było okolone w płonące młodymi dębami ramy ;)
Nazbieraliśmy żołędzi i trochę kory brzozowej- wycinka była i pościnane brzozy, jakiś czas już gałęzie leżały, wiec kora łatwo dawała się obrać.
Pooglądałam sobie z bliska mszaki. One są naprawdę piękne! Takie dywany bielistki, klęczałam nad nimi i najpierw były takie srebrzyste, bo muśnięte rosą, a jak je pogłaskałam i starłam tę mgłę, to zrobiły się ciemno-soczysto zielone. Normalnie cuda!

A dziś byliśmy służbowo w Brennej. To tak miejscowość letniskowa w Beskidzie. Samo miasteczko jest ładne i takie typowo górskie. Pięknie położone w kotlince, okolonej lasem. Wiecie jaki ten las jest teraz ;)- kolorowy, bardzo kolorowy. Tak się zastanawiałam nad jesienią ostatnio i sobie pomyślałam, ze tak mocno oddziałuje na zmysły, że ani słowo, a ni fotka, ani obraz nie oddadzą tego całego bogactwa- zdjęcie spłyca, obraz nie chwyci tego cudnego łagodnego światła i kolory odda jarmarcznie, a słowa... Ja nie umiem ich znaleźć, niestety.

Ale napawanie się widokiem jest bezcenne ;) poprawia samopoczucie i jest absolutnie za darmo, hi.

A wracając zatrzymaliśmy się nad Wisłą w Skoczowie, narwaliśmy rdestnicy do stroików, posiedzieliśmy nad rzeką. A dokładnie, to luby rwał patyki, a ja siedziałam nad rzeką, kontemplowałam kolory, żałując, że łaska wiary jakoś nie była mnie akurat dana, bo jakoś w nastroju byłam do dziękowania, a komu dziękować za te cuda wszystkie- nie bardzo wiedziałam.
Normalnie to bym tez wlazła w te chaszcze i też rwała patyki rdestowe, ale ponieważ rano Pani Fryzjerka wyczarowała z moich włosów jakąś formę określoną, to ubrałam się stosownie do nowych włosów- w sensie obcasy, spódniczka, makijaż... Strój niezbyt odpowiedni do podboju chaszczy, a obuwie w szczególności.
No i tak sobie posiedziałam nad rzeką, patrzyłam w wodę, a luby wyciągał rdesty.
A na koniec luby mówi- kamień sobie znajdziemy!!!
A ja mówię- ale moje buciki!
Pokiwał głową i mówi- szkoda, ze nie chcesz uczestniczyć w Procedurze Odkrywania Odpowiedniego Kamienia Do Kiszenia Kapusty... ( i w dodatku powiedział to z Bardzo Smutną Twarzą...)
To poszłam z nim po kamień...
PO 20 krokach- w pokrzywach, błocie i innych pnączach luby mówi- tutaj naprawdę w tych butach się możesz połamać, wracamy...
Ale jakie wracamy? jak buciki całe w błocie, ja żyje, a kamienia nadal nie ma?
No to zeszliśmy w jeszcze większym błocie do samego brzegu, luby wszedł na kamienie i znalazł odpowiednie- w kształcie góralskiego chlebka, od spodu płaskie. Jeden duży, drugi mały.

Czuję się mocno zbudowana wczorajszym tuleniem mchu i dzisiejszym ogladaniem gór, drzew i rzeki.

Wrócić mogę już do stroikowego dawania dupy, czystej komercji i plastiku. I dam radę :)
W końcu sama chciałam, nie?

sobota, 16 października 2010

Chcę!

Chcę przeżyć niedzielę, jak prawdziwy dzień pański.
Chcę się odprężyć, chcę odpocząć, chcę pobyć z lubym...

Szykuję się :)
Spałam 14 godzin non stop, aż mnie kości bolą...
Zrobiłam wszystkie DŁT..., posprzątałam, wyodkurzałam, wymyłam wszystko, co się da...

A jutro... :)
Pójdziemy na spacer- nazbieramy modrzewiowych szyszek, mchu i liści...
Zjemy obiad z naszym tatą... Nic specjalnego, zwykły obiad niedzielny- sałata, udka, ziemniaki...
Dokończymy wszystkie stroiki...

Jutro będzie pięknie!

Tak właśnie chcę...
I tak będzie :)

Trzymajcie kciuki :)

Dopisane:
Po owocnym sam na sam w wujkiem google, stwierdziłam, że jednak nie będę zbierać mchu...
Większa część gatunków mchów i porostów występujących w Polsce jest pod ścisłą, lub cześciową ochroną gatunkową. Częściowa ochrona oznacza możliwość pozyskiwania tej rosliny za zgodą odpowiedniego urzędnika.
Ale to już nawet nie o to chodzi.
Tylko to swiństwo niszczyć rzadkie okazy przyrody. Wyczytałam też, ze mchy za sprawą swojej budowy zatrzymują wodę w ekosystemie, co przeciwdziała erozji.

Zresztą zobaczcie sami, jakie one są piękne:
http://www.powiat.kolobrzeg.pl/5/a/mszaki/mszaki/slides/biczyca.html

Niech zostaną, tam gdzie są.
A mech do stroików kupię na giełdzie- przyjeżdża do nas z krajów, gdzie nie jest pod ochroną. Chrobotek, bielistka, rokiet...

wtorek, 12 października 2010

Słoiczkowanie :)


Miałam taki plan, żeby oprócz oliwek i musztardy, do przyszłego sezonu nie kupić ani jednego słoika z przetworami.
I wygląda na to, że mi się udało :)))

Pochwalę się moja spiżareczką :)
Od sierpnia ( późno zaczęlam, bo byłam w podróży, cholernie długiej, wydawało mi się nawet przez moment, że w ogóle nie uda nam się wrócić do domu) przerobiłam myslę, że ponad 50 kg ogórków- i mam na kilka sposobów:
- kiszone- tradycyjne i ostrrrrrrrrrrre- z papryczka chili
- konserwowe- jedynie słuszne "teściowej", mniej słuszne, bo na ostro z chili
- w zalewie miodowej
- w zalewie musztardowej
- krokodylki- specjalnie wybierane maleńkie ogóreczki ( takie 3 cm), po necie krażą jako ogórki po chińsku- w oleju czosnku i chili

Papryka:
- słodko- kwaśna w occie
- grilowana w oleju
- przecier z papryki
- marynowana papryka nadziewana sałatką z kapusty i z czego tam jeszcze miałam ;)- eksperyment

Buraki:
-Kwas buraczany na barszcz
- słodko- kwaśne z papryką
- z czosnkiem

Cukinia:
- w zalewie curry
- z pomidorami

Pomidory:
- kiszone ( zielone i koktailowe)
- pomidory takie bez skórki
- przecier pomidorowy
- pomidory suszone
- pomidory duszone z papryką
- dżem z zielonych pomidorów

Jabłka:
- jabłka kiszone
- dżem dla Anovi- jabłka, ananas, cynamon, pieprz seczuański
- konfitura z jabłek z cynamonem

Brzoskwinie:
- w syropie
- konfitura i dżem z brzoskwiń

Ananas:
- kawałki w syropie
- dżem ananasowy

Róża:
- ocet rózany
- konfitura ucierana na zimno

Śliwka:
- powidła

Gruszki:
- w occie
- marynowane z trawą cytrynową

Biała kapusta kiszona
Modra kapusta do śląskiej świętości ;)
Kukurydza- takie ziarenka do sałatki, na słodko i na ostro.

Marynowane podgrzybki

Pewnie coś jeszcze, co w jakimś szale wrzuciłam do gara i razem zmieszałam ;)))

Mam jeszcze masę dżemów z tamtego roku- z pigwy, z porzeczek, z agrestu, z malin ( żótłych i czerwonych), a nektarynek, z truskawek, z aronii.
Mam jeszcze tez z tamtego roku kilka chutneyów- z zielonych pomidorów, ze śliwek, z rabarbaru, z gruszek i z nektarynek.
Nie robiłam tych najbardziej wydziwianych- morelowych z wanilią, czy jezynowych z bazylią. Moreli to w ogóle nie widziałam ani jednej w tym roku, a jezyny były koszmarnie drogie, maliny zresztą też.
Z braku finansów nie zrobiłam też ani jednej nalewki...

Jeśli trafi mi się fajna, mięsista papryka, to jeszcze zrobię kiszoną, dla mojego super fajnego szwagra.

Ale ogólnie to sezon słoiczkowania raczej już się zakończył.

Dziś mi dała popalić modra kapusta- rzucała mi kłody pod nogi od samego początku- najpierw ocet balsamiczny okazał się zmienić postać z płynnej na stałą, potem ta kapusta mi się zaczęła rozmnażać, pakowałam do słoików i pakowałam, w sumie mam coś przeszło 20 słoików kapuchy.
A na koniec okazało się, ze ktoś musi posprzątać w kuchni. I znów się okazało, ze to mam być ja.
A kapusta i fioletowy sok z niej fruwały wszędzie- na płytkach na ścianie, na podłodze, na szafkach...
Posprzatałam, ale tylko tak z grubsza.

Oprócz tego, ze zamierzam to wszystko jeść, to jeszcze mam taki plan, ze podobnie, jak w tamtym roku, przygotuję kosze z domowymi przetworami w ramach dodatku do prezentu na Boże Narodzenie.
Słoiczki dostaną ładne naklejki, i czapeczki, zostana zapakowane do koszyków wiklinowych i wraz z piernikami i domowymi pralinami będą ( mam nadzieję) cieszyć moich bliskich.

P.s
Musztardę tez kiedyś robiłam, ale póki co, taka ze sklepu mi lepiej smakuje :)

niedziela, 10 października 2010

Rozmówki domowe :)

Dostaliśmy od klientki truskawkę ( w sensie sadzonki) Truskawka jest ponoć całoroczna, nawet teraz ma różowe kwiatki i owoce. I luby mówi do niej, pielęgnuje ją i mówi do mnie:
- Wiesz, oszalałem na punkcie tej truskawki
- Jaka szkoda, ze nie oszalałeś na moim punkcie... - odpowiedziałam
- Na twoim punkcie to juz dawno temu oszalałem.
- A nie boisz się, ze moge być zazdrosna o truskawkę?
- ja się boję, ze truskawna moze być zazdrosna o ciebie.

:)

Wczoraj nadużyłam alkoholu. Moze nie tyle w sensie ilości, co dorwałam się do ginu i ze trzy drinki wypiłam, co nie było dobrym pomysłem po tak długiej abstynencji. No i dziś się źle czuję ( to eufemizm, hi dopiero teraz udało mi się bez słabości i potów występujących wyprostować się do pionu, wcześniej każda próba ustania na nogach kończyła się tak, ze miałam wrażenie, że zemdleję)
I tak sobie marudzę
-Ale kuku sobie zrobić na własne życzenie, czemu jestem taka głupia?
A luby:
- Jak brzmi prawidłowa odpowiedź? ( z chytrym usmieszkiem i przewracając oczami)

Lubię Go bardzo :)

Miłej niedzieli, ja muszę chwycić ostatecznie pion i zabrać się do robienia DŁT, który to obowiazek wczoraj , upojona ginem, beztrosko porzuciłam...

Oto mrożące krew w żyłach wiadomosci z ostatniej chwili:
Truskawka miała wypadek!!! Kiedy leżakowała na balkonie, chwytając ostatnie promienie słońca, uchwyt na którym była zawieszona, pękł!!!
Obecnie przebywa na obserwacji, dobre ponformowane źródła podają, zę wszystkie owoce na całe, oraz kwiaty. Jest wyraźnie poturbowana.
Poproszony o opinię światowej sławy ekspert zajmujący się powypadkowymi traumami wśród truskawek, jest poważnie zaniepokojony tym zdarzeniem, oraz wyraża obawę o dalszy jej rozwój.
Pytanie o to, czy mieliśmy do czynienia w wypadkiem, czy moze celowym działaniem dywersyjnym pozostaje otwarte.

No...
Poszłam w odstawkę.
Za to wykonałam wszystkie zaplanowane DŁT, chleb się piecze i tylko ten wkurzony krasnoludek w głowie, postanowił właczyć wiertarę...

czwartek, 7 października 2010

Podróż służbowa do Krzywaczki

Pojechaliśmy dziś do klientki w Krzywaczce- to jest wieś w okolicach Myślenic.
W tych naszych wyjazdach zazwyczaj robię za GPS-a, ale ponieważ jechaliśmy trasą już wielokrotnie przebywaną, przewodnik nie był lubemu potrzebny, więc włączyłam sobie strumień świadomości ;)
Bardzo lubię jechać autem, kiedy nigdzie nam się nie spieszy, a efekt finansowy jest pewny i powiedzmy, że satysfakcjonujący ;) układam sobie wtedy plany na kolejne dni, układam swój plan pracy, swój grafik, planuje, co ugotuję, wymyślam nowe potrawy i nowe figury miłosne...
I tak jednym uchem wyłapuję strzępki tego, co w radio, a drugiem okiem rejestruję zmieniające się krajobrazy za oknem, a w głowie kawałki niepowiązanych myśli, wywołanych to tym, a to czym innym.
I tak ucho złapało wypowiedź z radia, że statystyczna Polka rodziła w jakichś-tam latach trzy przecinek sześć dziesiątych dziecka. I w tych rozproszonych myślach próbowałam sobie wyobrazić, jak te sześć dziesiątych dziecka wyglądało... Makabra i absurd.

Oko wyłapało, że już zaczynają kwitnąć marcinki- takie chryzantemki w kolorach od fioletu do niebieskiego. Bardzo je lubię, bo przypominają mi chłopaka ze szkoły o tym imieniu. Przypomniało mi się, jak fascynował mnie Marcin o niezwykłych zielonych oczach, które patrzyły aż do samego środka człowieka i niebywałej wprost inteligencji.
kurcze, a tak nam się nie składało... ;)))
Pomyślałam jeszcze, że może jest na NK, ale w sumie odrzuciłam myśl, żeby go tam szukać- nie umiem i nie chcę go sobie wyobrażać w tym plastikowym świecie. Takim nowym i wspaniałym...

Z błądzenia myślami w czasach dwadzieścia lat temu skończonych wyrwał mnie głos lubego, taki znudzony i zniecierpliwiony i taki rozchichrany, powtarzający: "no, panie bobolewski i panie bobolewski" wróciłam wiec do rzeczywistości i słucham- w radio Em ( to takie katolickie lokalne radio, ale nienachalne, przedstawiający świat z punktu widzenia osoby wierzącej, ze spokojną muzyką i bardzo ciekawymi felietonami pana, który recenzował moja pracę magisterska. W sumie- czekam na te felietony, bo nie dość, że ciekawe, to jeszcze opowiadane naprawdę przyjemnym męskim głosem) no i w radio Em leciała właśnie taka modlitwa, która mi robiła za świetny podkład pod rozmyślania... W modlitwie tej się powtarza ( przynajmniej w wersji, która codziennie jest w tym radio) " dla jego bolesnej męki, dla jego bolesnej męki- taka wersja śpiewana jest... Luby widocznie tez się zamyślił i też wyrwało go z zamyślenia powtarzane coś co zinterpretował jako : "panie bobolewski, panie bobolewski"
Chwilkę pochichraliśmy się razem, wymienili uwagami na temat zmieniającego się krajobrazu, urody okolic Kalwarii Zebrzydowskiej i rzeczywiście moja uwagę przykuło stojące we wszystkich chyba kolorach jesieni drzewo. Pomyślałam sobie, że jak będziemy wracać od Pani Małgosi, to staniemy gdzieś i nazbieramy takich liści. I natychmiast pojawił mi się w głowie projekt stroika dla Kojonkosky- ułożyło mi się w głowie, jak wkomponować w podkład z suszonych liści eszewerię, która koniecznie chciała mieć w stroiku Kojonkosky. Zapaliłam się do wykonania ;)

I znów w ucho wpadło:

Wilki

Słońce pokonał cień

1. Tyle przyjaźni, tyle wspólnych tras
Tyle niewiedzy ile wiary
Nie było zdrady w nas
Czasami z Bogiem a czasami bez
Z fajnymi łobuziakami
Szukałem śmierci-wiem
To był prawdziwy chrzest

Ref. Był czas
Muzyka była dla nas wszystkich jak bóg
Było szaleństwo dusz | x2

Słońce pokonał cień
Słońce pokonał cień

2. Wsiadaliśmy w długie łodzi we mgle
I każdy płynął jak najdalej
Pogubiliśmy się
Były dni, były piękne dni
Teraz zostały mi zdjęcia przyjaciół
z zamkniętymi oczami

Ref. Był czas... | x2


I znów taki wzruszony i lekko zawstydzony tym wzruszeniem głos Mariusza : "Ci przyjaciele z zamkniętymi oczami, to bardzo przemawia do wyobraźni, prawda? "
Oj, przemawia, przemawia... :( Tylko do Niego przemawia inaczej, niż do mnie. On swoich przyjaciół pożegnał i odprowadził... tam. Moi zamknęli oczy...
Ale by odgonić te niefajne myśli, które zupełnie nie pasowały do łagodnego światła i świata bezpiecznego strumienia, powróciłam do słów "były dni, były piękne dni"... I tym sposobem wróciłam znów myślami do pewnych zielonych oczu ;)))
A chwilę potem, mgła która się panoszyła aż do popołudnia się rozproszyła i słońce pokonał mgłę :D

Taki to strumień świadomości sobie zafundowałam w podróży służbowej do Krzywaczki w dniu siódmy października 2010 roku :)

poniedziałek, 4 października 2010

Doktór rzekł:

Ni ma nowotwora w wynikach biopsji!!!

Jupi!

Miałam przeczucie, że będzie dobrze! ( ale to nic nie znaczy, bo ja mam zawsze taką myśl przewodnią- że będzie dobrze)
Ale tym razem jest!

Dzięki wszystkim za kciuki!

I siup :))

Wielki, wielki kamol z serca....

Nie umiałam sobie wyobrazić, ze moja Mama musiałaby przez to iść...
Na szczęście- nie muszę...


Dziewczynki z Wielkiego Żarcia- proszę przekażcie moje podziękowania i dobre wieści tym, którzy trzymali kciuki za moją Mamę...

piątek, 1 października 2010

Dawno nie było nic o jedzeniu ;)))

Już po północy, więc nie będę nic jeść, ale trochę ponawijam o jedzeniu ;) ( choć co niektórzy twierdzą, ze utyć można od samego patrzenia. Ja traktuję jak taki sam mit, co wielokrotny orgazm)

Anovi narobiła mi smaka żurkiem. Zapachniało do klawiatury żurkiem, czosnkiem i majerankiem.

Żurek robi się tak: miesza się zakwas z wywarem :)

Zakwas najlepiej wyprodukować samemu ( ponoć te sklepowe są fałszowane octem), poza tym ja uważam, ze obserwowanie pracującego zakwasu jest przeżyciem niemal mistycznym. Dziwnie mi się o tym pisze, bo to w końcu tylko bąbelki. Ale najpierw jest tylko kilka, potem się robi ich coraz więcej, więcej, aż w końcu cała powierzchnia zakwasu jest przykryta kożuszkiem.

Zakwas można wykonać z każdej jednej razowej mąki- robiłam już żytni, jestem cholernie ciekawa zakwasu na mące gryczanej ( myślałam, że sobie kupię, ale chwilowo nie stać mnie na fanaberie), z pszennej mąki robi się ( moim zdaniem, bo do końca nie wiem) biały barszcz.

A w ogóle to ciekawe jest- kiedyś chciałam przesłuchać wujka googla na okoliczność barszczu i dowiedziałam się następujących rzeczy: początkowo barszcz był polewką biedoty i był wykonany z kiszonych łodyg rośliny zwanej barszczem. Roślina jest trująca, ale pozbawiona środka łodyga i jeszcze ukiszona dawała smaczną zupę. Ja kisić rośliny zwanej barszczem nie zamierzam- ta roślina jest silnie toksyczna, szczególnie w wysokich temperaturach- wywołuje bardzo silne poparzenie skóry, skutkujące bardzo trudno gojącymi się ranami.
Wracając do barszczu- później barszczem nazywano wszelkie zupy, których bazą było coś ukiszonego- buraki, mąka. Ciekawe czemu na naszą ogórcankę nie mówi się zielony barszcz?
I wedle tej zasady zur, czy też żurek powinien się nazywać barszczem ;)

Z drugiej zaś strony słowo "żur" pochodzi prawdopodobnie od niemieckiego słowa sour ( nie wiem dokładnie, nie znam niemieckiego) i oznacza tyle, co "kwaśny"- i wedle tej nazwy czerwony barszcz powinien się nazywać "czerwonym żurkiem", a ogórkowa "zielonym żurkiem".

Przepisów na żurek jest pewnie tyle, ile gospodyń- może być w wersji postnej- na wywarze warzywnym, albo grzybowym, z dodatkiem jaja gotowanego. Może być na wywarze mięsnym z dodatkiem kiełbasy, boczku. Może być też w wersji eksklusive- ze wszystkim ;)- z mięchem, jajem, grzybami. Na Śląsku podaje się najczęściej z ziemniakami, w innych rejonach taki sposób podawania żurku dziwi, ponieważ podaje się najczęściej z chlebem, lub w chlebie.

Maddalena mnie kiedyś pytała, jaką szkołę reprezentuje mój żurek- kaszubską, czy śląską.
A a myślę, ze mój żurek jest "fusion"- to taki zlepek różnych stylów, wypracowany metodą prób i błędów.

Najbardziej lubię żurek na zakwasie owsianym. Ma on dla mnie bardzo wiele zalet- jest łagodniejszy w smaku od żytniego. Płatki owsiane są tanie i wszędzie dostępne, nawet w całodobowym sklepie do którego mam 27 kroków.

2 szklanki płatków owsianych
ok 2 litry przegotowanej wystudzonej wody
czosnek- ja lubię dużo, więc przekrawam całą główkę czosnku ( w łupinkach) na pół i wrzucam do naczynia. Można czosnek obierać, ja uważam, że fajniejszy smak ma czosnek w łupinkach.
Mam taka kamionkową beczułkę, w której zakwas przygotowuję.
Zalać płatki wodą, dodać czosnek, odstawić na 3- 4 dni. Można proces kiszenia przyspieszyć dodając łyżkę wody spod ogórków kiszonych, lub łyżkę żurku z poprzedniej produkcji, lub skórkę razowego chleba ( o ile mamy pewność, ze chleb jest na zakwasie i pozbawiony chemii- dodawanie chleba z polepszaczami i bez zakwasu moim zdaniem mija się z celem).

Zakwas po jednym dniu zaczyna już w widoczny sposób pracować- na powierzchni pojawiają się najpierw nieśmiałe, pojedyncze bąbelki, a potem jest ich coraz więcej i więcej. Zaczyna pachnieć zsiadłym mlekiem- bardzo przyjemnie i kwaśno.

Po 3- 4 dniach zakwas jest gotowy.
Zużywam tylko część, wiec resztę - w zależności od przewidywanego czasu kolejnego przygotowywania żurku- przechowuję w lodówce, lub pasteryzuję w słoikach ( pasteryzacja przerywa proces kiszenia)
 Zdjęcie: Riannon

Wywar
Dla mnie musi mieć wyraźnie wędzoną nutę. Dlatego najczęściej gotuję zakwas na wędzonych kościach. Ale jeśli nie mam, to gotuję na czymś innym wędzonym- kiedyś przywiozłam mojej siostrze zakwas żytni i zrobiłam jej żurek na 3 frankfuterkach ;)
Białe jarzynki ( pietruszka, seler) marchewka, cebula z wbitym goździkiem, plasterek imbiru, ziele, listek, ziarenka pieprzu, ząbek czosnku, mały kawałek fenkuła, jeśli mam- to kilka ostruganych wiórków korzenia chrzanu i mieszanka "zielonego"- natka pietruszki, natka selera, lubczyk, zielone części pora. Sól na końcu- wędzone bywa słone.

Gotuję to ok godzinki. Przecedzam, zbieram tłuszcz ( jeśli jest), do przecedzonego wywaru dodaję zakwas w proporcji- pół litra zakwasu na 2 litry wody. Jeśli za mało kwaśny- dodaję jeszcze trochę zakwasu. Zakwas razem z płatkami! Przyprawy wyrzucam
Białe jarzynki i jedną marchewkę ( jeśli gotuję wywar na wędzonych kościach to kości obieram, jeśli na czymś innym wędzonym- to to wyciągam i kroję w małą kostkę) blenduję razem z płatkami i mięsem w zupie- jarzynki i zmiksowane płatki dają mi wystarczającą gęstość zupy. Marchewka tylko jedna, bo zmienia kolor na pomarańczowawy, a mnie się podoba jasny żurek :)
Przyprawiam- jeszcze ze 2 ząbki czosnku, łyżeczka chrzanu tartego i dużo majeranku. Jeśli trzeba to sól.
Dodaję zahartowaną śmietanę.



 Zdjęcia: oczywiście Riannon

Nalewam do misek i podaję z jajkiem, a dla lubego - z przesmażoną z cebulką kiełbasą i z jajkiem.

W wersji wielkanocnej- do gotowania wywaru daję jeszcze suszone grzybki, uprzednio namoczone, wraz z wodą, w której się moczyły.

Kiedyś na Wielkanoc zrobiłam jeszcze przepiórcze jajka w płaszczyku z mielonej cielęciny- takie mini- mielone z niespodzianką w postaci jajka przepiórczego.


Lubię posypany koperkiem i z chlebem. Ale czasem tez jem z dobieranymi ziemniakami pokraszonymi skwareczkami i smażoną cebulą.

No :)
To ja się odmeldowuję do kuchni, w celu zainicjowania procesu produkcji zakwasu owsianego :)

Dopisuję:
W toku różnych rozmów na temat tego żurku wyszło parę niejasnych punktów:
Po pierwsze temperatura w jakiej powinien być trzymany zakwas. Zakwas potrzebuje ciepłego miejsca. Dobrze się ma w temperaturze powyżej 20 stopni. Jeśli ma za zimno, to nawet nie "ruszy". Jeśli zmieni się temperatura ( ochłodzi się, ale dość znacznie, o kilka stopni), kiedy zakwas już zaczyna pracować, to wtedy zakwas się zepsuje, będzie brzydko pachniał, zrobi się gorzki i czarny.

Po drugie: kwestia zamknięcia słoika.
Ja mam taką beczułkę z niehermetycznym zamknięciem. Przykrywam szmatką i na to kładę wieczko.
Myślę, nawet sama szmatka, na ściągnięta gumką na zwykłym słoiku, by wystarczyła.

Po trzecie wreszcie ( i najważniejsze): z całego serca dziękuję Riannon za to, że chciało jej się uwierzyć w taki ( z pozoru dziwaczny) pomysł ukiszenia płatków i za wykonanie zdjęć, oraz przesłanie mi ich, bym mogła je umieścić w tej notce.
Bardzo mi miło, że również inne osoby korzystają z powodzeniem z tego przepisu.
Sanella- Tobie też dziękuję.

Jakby ktoś był chętny poczytać dodatkową dyskusję na ten temat, to zapraszam na forum