poniedziałek, 22 listopada 2010

Stroiki

Dora prosiła o fotki stroików- oto one :)
Stroiki są z tamtego roku, teraz nie mam aparatu.
Drugie zdjęcie od góry to stroik, jak stał u mnie na stole. Na pierwszym zdjeciu jest choinka, którą mi luby zrobił z gałęzi sosnowych, tujowych i jodłowych.
W tym roku bedę miała tez tego rodzaju choinkę, tylko ładniejszą :), bo tamta była robiona na wariata i całkowicie improwizowana.
Teraz luby nabył potrzebną wiedzę do wykonania jeszcze piękniejszej choinki :)

I jeszcze chciałam napisać o tym zielonym stroiku z aniołkiem- to był stroik dla Ksiezniczki, która miała wtedy 2 latka i to były jej takie pierwsze swiadome święta. Powbijałam w stroik zimne ognie, a Ksieżniczka oczy miała jak spodeczki i w malutkie łapki próbowała złapać ogniki :)









niedziela, 21 listopada 2010

Pani Pretensja

To ja. Niestety.
Trudno ze mną wytrzymać, co więcej- sama ze sobą ledwie wytrzymuję. Nie mogę spać, a właściwie to nie wiem- dziś wymysliłam teorię, ze mam dwie pary górnych powiek. I właściwy sen zapewnia mi zamkniecie obu jednocześnie. A tak to śpię z jedną parą górnych powiek otwartą i się nie wysypiam temu. Bo mając zamknięte tylko jedne górne powieki widzę światło i mnie to rozprasza. Więc kładę się wkurwiona i wstaję wkurwiona.
Jestem koszmarnie zmęczona. Zmorka- ja nie wypoczywam, tylko jebię, jak jakiś poganin... Spadła mi wydolność pracy dramatycznie, bo zrobienie 30 stroików mnie przerasta. Marudzę i jojczę, a przecież taką mam pracę. Jak widzę, jak mi ubywa zrobionych stroików- to mam chęć krzyczeć- proszę to zostawić, bo znów będę musiała nad tym ślęczeć... Absurd do kwadratu- przecież sensem mojej pracy jest, żeby je sprzedawać. Żeby sprzedawać dużo. Eh.
Dwa miesiące jojczyłam, że mi nie idzie, że nie chcą kupować, zastanawiałam się- co robię źle, smarkałam, że nie mam pieniędzy...
No to idą ( na razie). Podobają się. A Pani Pretensja znów niezadowolona. W dupie się przewróciło, ot co!
Tydzień temu Kojonkosky skopała mi dupę i się zmobilizowałam. Ale teraz zaś by trza było, a ni ma komu... Kojonkosky chyba się boi, hi.

Najczęściej stosowanym przeze mnie środkiem wyrazu jest zjadliwa ironia i szydera. Niestety. Co gorsza ironia ta wcale nie jest relaksująca. Niestety.
Na przykład: jesteśmy w pracy i luby mówi: boli mnie żołądek, walnąłbym sobie kielicha ( co z oczywistych względów jest niemożliwe w pracy) A ja na to: wiesz, co? może u was, na Uralu, alkohol jest jedynym i wszechstronnym lekarstwem na wszystko, ale my, w cywilizowanym świecie bierzemy no- spę i ranigast na ból żołądka....
A dziś mnie bolał żołądek. Leżałam w wyrze i zapierałam się nogami o ścianę, z bólu. I luby przychodzi z kieliszkiem wódki - i mówi- U nas na Uralu, jak kogoś boli żołądek, to sobie tak radzimy... U nas na Uralu wszyscy tak robią :D
No, rozśmieszył mnie...
I zaczęłam z Nim rozmawiać. I on mówi: jesteś taka ładna jak się śmiejesz, zupełnie odwykłem.
Jak tylko się odezwiesz, to wiem, ze będzie zjeba i zawsze mam chęć żebyś mnie już zjebała,
bo przynajmniej na tę zjębę nie będę czekał...
Jeju :(
To naprawdę ja?
Ta zrzędząca jędza?
A takim miłym dziewczęciem byłam kiedyś...
Ktoś mnie podmienił? czy się zgubiłam?

Niech ktoś mi odda mnie!!!

czwartek, 11 listopada 2010

Chyba miałam widzenie

Jestem bardzo zmęczona. Zasypiam zanim zamknę oczy. Zasypiam w każdej chwili.
No i po przyjeździe z pracy - zległam nawet nie wiem, kiedy.

I tak
Ponoć luby przyszedł do łóżka, a ja obsypałam go pocałunkami, mówiąc: "Matko Boska, Matko Boska"

On nie wie, o co mi chodziło i ja też nie wiem.

Widzenie miałam?

sobota, 6 listopada 2010

Głupoty i gafy to moja specjalność

Nawet się tym nie przejmuję, bo zdarza mi się coś głupiego, albo kompromitującego non stop.

Przed chwilą wynosiłam karton do auta, obie rece miałam zajęte trzymaniem kartonu ze szkłem. I czuję jak mi się zsuwają spodnie. Normalnie to bym poprawiła, ale że niosłam karton, to nie mogłam.
Do auta doszłam ze spodniami opadniętymi do połowy uda...
Na szczęście niewielu miałam obserwatorów ;)

Kiedyś podobną sytuację miałam z rajstopami... Fakt, ze gołą dupą nie świeciłam, ale i widownia była większa.

Albo z klientami, wiadomo, że przy takiej liczbie klientów nie pamiętam wszystkich nazwisk, ani nazw firm. A kartotekę jakąś klient powinien mieć, chocby dla celów logistycznych. Teraz to rozwiązuje kartoteka w komputerze i NIP jako wywoływacz, ale kiedyś to był zwykły zeszyt. No niektórzy klienci mieli nadane ksywki. Między innymi klientka, która miała włosy takie skudlone, postrzępione i z racji niedopasowania fryzury do wieku i jeszcze z innych racji otrzymała ksywkę "wiedźma ;)I pod takim hasłem figurowała w mojej kartotece.
I kiedyś ułożyłam sobie zeszyt na ladzie, obok druczek faktury i piszę. A pani mi zagląda przez ramię...
Na szczęście moje pismo bywa niewyraźne i nie rozczytała. Od tamtej pory pisałam faktury w aucie.

O tym, jakie krzywdy porobiłam sobie podczas pielęgnowania rodzinnego ogniska, pisałam już wiele razy. A to mi łyżka wpadła do wrzącego rosołu i zanurkowałam po nią gołą ręką, aż po łokieć.
A to upierdliwa mucha siadywała mi na spoconej nodze, kiedy rąbałam drewno. Odganiałam ją parę razy, ale wracała. Zamachnęłam się na nią siekierą. Na szczęście nie trafiłam.
Kiedyś wypastowałam podłogę i jednocześnie odgrzewałam sobie krupnik. Zdjęłam buty, zeby nie zadeptać lusterka na podłodze. I tak szłam do jadalni z miseczką gorącego krupniku.
Poślizgnęłam się na świeżo zapastowanej podłodze i wylałam sobie krupnik na tył głowy i na plecy. Na świeżo zapastowaną podłoge, niedawno malowane ściany - też
Ponoć wyglądało to strasznie, luby mówił, że myślał, ze bez przeszczepu się nie obędzie, bo ponoć całe plecy miałam krwisto czerwone z przyklejonymi "strupami" kaszy, ale goi się na mnie jak na psu, bo zostały mi tylko 4 małe ślady.

A to się jakoś widowiskowo oparzę, a to coś głupio chlapnę, a to coś wymodzę innego.
Macie też tak?

A tak poza tym, to kuchnia serwuje dziś ( i pewnie jutro) pierogi z mięsem. Wiem, że nuda, ale Chłopaki się domagają, a poza tym miejsce w zamrażalniku się przyda.

czwartek, 4 listopada 2010

Dyniowo- serowe ravioli z masełkiem ziołowym

Takie coś wykonały moje pracowite rączki dziś :)

Są bardzo smaczne i delikatne i tak pięknie wpisują się w jesienną aurę.

A robi się je tak:

Ciasto pierogowe moje uniwersalne:
ok 320 g mąki (ok 2 szklanki)
zimna i wrząca woda

Farsz dyniowo- serowy:
200 g musu z dyni ( gotowanej lub pieczonej)
kilka pasków papryki grillowanej, lub łyżeczka pasty paprykowej
czosnek, zioła i oliwa, w której była papryka
cebula
50 g serka typu filadelfia
50 g sera feta
50 g sera żółtego ( parmezan aż się prosi, ale akurat nie mam)
sól, pieprz

Masełko ziołowe:
50 g uczciwego masła
Słuszna łyżka świeżych ziół- wedle uznania. Ja użyłam mieszanki mrożonych ziół, w skład których wchodzi: lubczyk, trybula, pietruszka, koperek, szczypiorek i jeszcze coś. Taką mrożonkę kupuję w aldiku.
Sól, biały pieprz i ostra papryka w proszku- do smaku.

Farsz polega na połączeniu musu z upieczonej lub ugotowanej dyni z paskami papryki ( lub paprykową pastą), przesmażoną na oliwie rozdrobioną cebulką i czosnkiem, zmieleniu tego wszystkiego z serami i doprawieniu według własnego smaku- solą, ostrą papryką.

Najbardziej upierdliwą czynnością jest wykonanie ciasta:
Najpierw ok jedną trzecią mąką zaparzam wrzątkiem- wody tyle, ile zabierze mąka. Kiedyś podpatrzyłam w telewizorze, że dzięki temu zabiegowi, rozkleja się gluten zawarty w mące i dlatego ciasto jest bardzo elastyczne. A już sama metodą prób i błędów wypracowałam taki sposób, w którym mąką wyłącznie zaparzona daje ciasto zbyt klejące i nie za bardzo nadające się do sklejania pierogów.
Zaparzoną mąkę mieszam drewnianą łyżką, żeby się nie oparzyć i dosypuję resztę mąki i dolewam lodowatej wody, również, ile ciasto zabierze.
Takie zaparzone ciasto wykonuje się błyskawicznie- może z 5 minut trwa wyrabianie go. Nie mam zakwasów od gniecenia i wałkowania, ponieważ nie dodaję jajek. W kuchni nie ma fruwających kłaczków ciasta, ciasto jest mięciutkie, a pierogi łatwo się sklejają.

Ciasto podzieliłam na dwie części i każdą z nich rozwałkowałam na papierze do pieczenia obficie posypanym mąką na dość cienkie placki.
Następnie układałam kuleczki z farszu na jednym z placków. Kuleczki były malutkie, niewiele mniejsze od ziarenka grochu. Układałam je za pomocą dwóch łyżeczek, a potem mi się przypomniało, ze mam przecież pistolet do wyciskania masy- taki dekorator do ciast. I następną partię, będę robić właśnie nim.

Następnie należy przykryć drugim płatem ciasta i za pomocą radełka w ząbki, albo takiego noża specjalnego powykrawać kwadraciki. Nożem zdecydowanie lepiej.

Zagotować posoloną wodę ( z powodu tej posolonej wody nie dodaję nigdy soli do ciasta na pierogi), kwadraciki wrzucać na wrzątek i po ok 2-3 minutkach od wypłynięcia wyjmować łyżką cedzakową.

Miękkie masło należy wymieszać ze słuszną łyżką ziół, solą i przyprawami.

Pierożki nakładać na talerze, okrasić wiórkami ziołowego masła, które w zetknięciu z gorącymi ravioli stanie się żółciutkie z zielonymi kropeczkami.
Prosi się tez parmezan- strugane strugaczką do warzyw wiórki, ale ja akurat nie mam.

Danko jest pyszne, rozweselające i tylko wygląda na takie pracochłonne, a tak naprawdę jest dość proste i szybkie w wykonaniu.

Zdjęć tradycyjnie nie będzie, ponieważ nie mam aparatu:)

A ja uciekam robić kolejną partię słonecznych kwadracików :)

wtorek, 2 listopada 2010

Dynia i trudne słowa, takie jak imponderabilia.

Muszę trochę odpocząć, złapać jakiegoś luzu do głowy, zrzucić 30 kilogramów stresu, bo wyspac się, to się już wyspałam.
A stresu miałam ostatnio, że hej.
Miałam kontrolę z Urzędu Kontroli Skarbowej i czekam na dalszy ciąg.
Awanturę w stylu włoskim z lubym.
20- godzinny dzień pracy przez ostatnie 8 dni.

Tytułowe imponderabilia oznaczają rzeczy nieuchwytne, niemożliwe do zmierzenia, zważenia, ale mający jakiś wpływ na wydarzenia, stany itd.
I w niektórych tych nieuchwytnych stanach pojawia mi się jako hasło wywołujące - dynia.

Dynia -dekoracja
Dynia- nośnik wartości, lub anty- wartości.
Dynia- wyznacznik czasu i symbol jesieni.
Dynia- jadalna roślina o nieokreślonym smaku. Takie warzywo- kameleon.

Do niedawna dynię traktowałam czysto ozdobnie- jej czoło wieńczyłam wiankiem z mulenbekii i kuleczek jakie mi się nazbierały.
Dla mnie to były takie jakby wieńce, bukiety dożynkowe. Martwe natury z dynią.

Nie mam dzieci, wiec dynia jako dekoracja do halloweenowej sraczki, jak mawia Kojonkosky mnie omija, nawet nie wiem, czy akurat w moim regionie się takie coś robi- jestem wtedy w pracy i jakoś nie widziałam i jakoś nawet w marketach nie ma jakiegoś wielkiego natłoku związanego z halloween- ot, stojak ze strojami ( jeden) i tyle.
Ale na zaprzyjaźnionych blogach troszke buczy o tych hałach, więc wysiliłam mój spuchnięty do wielkości ziarnka maku mózg i się zastanawiam ;)
I tak- kontra: hamerykański zwyczaj, niczym nieuzasadniony, wywodzący się wprost z czystej checi zarabiania na sprzedaży słodyczy, a odbierający pola naszemu świętu zadumy.
Pro- coś się dzieje i dzieci chcą.

Moja kontra- oprócz tego, że coś się dzieje, to dzieje się jakoś tak bezmyślnie. I choć nie wiem, czy akurat myślenie ma nakręcić ta cała zabawa, to jednak wieje mi cholerną pustką.
Moje pro- bardzo mi sie podoba, że ta zabawa daje kopa rodzinom ( akurat tym znajomym w liczbie dwie sztuki, które w to są zaangażowane), zeby pobyć razem. Rodzice z dziećmi wycinają buźki w dyniach, i robia inne makabryczne dekoracje w stylu "paluchy wiedźmy". Jak myslę- to nieoceniony kapitał dla dzieci na przyszłość. Wspólne chwile śmiechu, i nauki poprzez zabawę. Jak kiedyś. A nie jak teraz, ze każde osobno przed swoim laptopem.

I wreszcie dynia jako nośnik smaków wielu.
W tym roku chciałam się zaprzyjaźnić jakoś bardziej z dynią, a potem ją zjeść :)
Z dyni robiłam tylko zupę, kostke do marynaty i farsz do nalesników. A to mało.
I najpierw poszły kopytka Antoniego, takie: http://kuchnianagazie.blogspot.com/2010/09/kopytka-i-z-dyni.html i tak mi się spodobały, że postanowiłam nabyć dynię w celu wykonania z niej bezsmakowego musu wieloczynnościowego zastosowania- na zupę, na farsz, na coś jeszcze.

I właśnie dziś nadszedł ten dzień, kiedy mam czas no i mam surowiec w postaci dyni, by to wszystko zrobić.
I tak: jedna dynia została sprowadzona do roli kostek z miąższu, lekko ugotowana i potrakowana melakserem. Zostanie zapasteryzowana na zaś- do zupy, do kopytek, do masy, która wzbogacona różą, lub czymś innym bedzie robić za farsz do naleśników lub ciast.
Masa różana wywodzi się stąd, ze konfitura różana jest dość cennym surowcem, żeby ją stosować samodzielnie. W dodatku samodzielnie - to dla niej niezbyt dobrze. Bo jest mocno aromatyczna i mdła przez to. A wspomożona jakims neutralnym tłem - wydobywa z siebie najlepsze elementy smakowe i zapachowe. Neutralne tło może robić jabłko, gruszka, albo właśnie dynia. Taki pomysł podsunął mi kiedyś Fil a tym roku postanowiałam wprowadzić go w czyn, produkujac neutralny mus do ( między innymi) tego zastosowania.

Druga dynia została upieczona.
Dostanie dodatki jakieś ( zaraz się zobaczy, a potem dopiszę) i będzie robić za farsz do ravioli.

Tak mi się przesunął obraz z tła, które towarzyszyło mi przez ostatni miesiąc, do pola głównej akcji.
A rzeczy nieuchwytne, jednak majce wpływ- imponderabilia ujawniły w postaci dyni :)