piątek, 22 kwietnia 2011

:)

Życzę Wam pięknej wiosny w sercu.
Żeby z wielkanocnych jajek wykluła się nadzieja...
Żeby na zieloną gałąź zachowaną w sercu, przyleciał śpiewający ptak.
Żeby z piórek wyrosły prawdziwe skrzydła...




Wesołych Świąt

czwartek, 21 kwietnia 2011

aaaaaaaaaaaaa ;)

Polatałam sobie po zaprzyjaźnionych blogach i forach, pogadałam sobie troszku z ludziami i z tego wszystkiego wyziera mi jeden obraz: STTTTTTTTRRRRRRRREEEEESSSSSSSS o imieniu Święta Wielkiej Nocy.


Stres ów ma różne oblicza:
- zakupy i finanse
- nawał pracy: gotowanie i porządki.
- dieta ( a właściwie rytualny wręcz jej brak)
- konieczność odbywania średnio chcianych spotkań rodzinnych i towarzyskich.

U mnie w domu dominuje stres wyczarowany z palca przez lubego :P
Otóż zaczęły nam wczoraj w drodze powrotnej lekko piszczeć hamulce. I moje słonko schizy ma. Od rana latał po mechanikach. Terminy: po świętach, lub np 5 maja, hi.
No ale znalazł się mechanik, auto stoi na kanale, a ten się zwija, trzęsie cały, warczy...
Pytam słonka: czym się denerwujesz, przecież to tylko klocki, za dwie godziny będą wymienione, wiec osochozi...? No bo, święta, a pieniędzy nie ma, źle wypadła ta naprawa. Oj no, a kiedy wypada w sprzyjającym momencie? A pieniędzy od denerwowania się nie przybędzie, wiec ponawiam pytanie: osochozi? On nie wie... wie, że czuje dominujące napięcie. Pytam : czy mogę Ci jakoś pomóc? Nie, chyba nie. Więc czemu wprowadzasz taką nerwową atmosferę do domu? On nie wie...
Wczoraj pomyliśmy drogę i wyjechaliśmy kilkanaście km za daleko, trzeba się było sporo wracać. Ten fuczy, klnie, denerwuje się. Pytam osochozi? no bo niefart taki, czas tracimy, paliwo, wracać się musimy... No, ale już się stało, tak? To po co te nerwy? On nie wie...
Wracaliśmy już do domu, w radio słuchamy o śmiertelnym wypadku, parę kilometrów przed nami... Droga zamknięta, policja kieruje ruchem. A my juz na tej drodze, wracać się nie ma sensu, żeby jechać inną, zaś lecą kurwy, nerwy, trzaskanie łapami o kierownicę. Pytam się osochozi???? Przecież chyba się nie zgubimy w miejscowości Miedźna, a nawet jak się zgubimy, to przecież w końcu się znajdziemy. No bo objazd, czas tracimy, paliwo... Zamiast się cieszyć, że to nie on jest w tym strzaskanym pojeździe...
Nawet w odruchu chrześcijańskich obowiązków miłosierdzia, chciałam wejść w czysto służebną rolę i spróbować go uwolnić od tego stresu w bardzo tradycyjny sposób ;))), ale twierdzi, że jest za bardzo zestresowany...

Sama nie wiem, co mi się stało. Luzik :) Rozkoszuję się odjazdowo pachnącymi dzikimi śliwkami.
Zakupy mam zrobione jakoś tam połowicznie- mam zamiar upiec boczek, peklowaną szynkę, udźca indyczego i kaczkę. To już mam. Nawet szynka już kilka dni się pekluje, boczek też zamarynowałam, kaczkę też. Mam zamiar upiec jakiś mazurek ( nie wiem, jeszcze jaki), zrobić jakiś sernik na zimno z galaretką, bo dzieci lubią, ale też jeszcze nie wiem, jaki- coś tam zmieszam... I pavlovą.
Zakwas na żurek się kisi ( będzie orkiszowy) jajca chyba nie kosztują aż takiego majątku, warzywa już kupiłam. Sałatkę może jakąś zrobię ( tylko nie wiem po co).
Gotować lubię, więc czemu mam sobie odbierać przyjemność z gotowania, jakimś stresem, że za mało, za dużo, że może nie wyjdzie? Nie mam zamiaru :)
W tamtym roku nie wyszło mi wszystko, co mogło nie wyjść, to chyba już limit niefartów wielkanocnym mam wyczerpany? ;)
A nawet jeśli nie, to w tamtym roku przeżyłam, to i w tym przeżyję :)

Okna już umyłam ze 2 tygodnie temu, żeby zaprosić wiosnę. A wycierając kurz i myjąc i froterując podłogi chyba aż tak strasznie się nie zmęczę, żeby z tego powodu kwękać?

Posiałam rzeżuchę ( śmierdzi w całym domu, jak trzeba, hi) jak urośnie to usadowię na niej baranka  i dekoracja na stół jest :)
Wczoraj miałam urodziny i luby obsypał mnie kwieciem. Dostałam ogromniasty pęk przepięknych zielono- kremowych tulipanów. Ściporoska wisi nadal na ścianie, a luby wmontował mi w nią takie wiszące wazony.
Będzie pięknie :)
Dziś sie trochę zmartwiłam, bo rano wstałam i oczywiście przybiegłam przywitać się z moimi kwiatuszkami. Patrzę, a one wszystkie leżą...
Chyba szoku termicznego doznały, bo musiały widocznie być z chłodni, potem się zagrzały w aucie.
Ale po reanimacji- wstają, więc nadzieja jest ;))))

Jedno co mnie troszkę martwi, to to, że nie wiem, czy będą w końcu goście.
Mamy taką rodzinną tradycję, żeby zawsze z tego powodu robić jakieś halo ;))) Zawsze trzeba się długaśno zastanawiać, prosić, błagać przekonywać i stroić fochy...
W dupie z tym.
Jestem przygotowana, żeby przyjąć gości. Przyjadą, to przyjadą, nie- to będziemy mieć żarcia na 2 tygodnie.

Czuję spokój :)

Czego i Wam wszystkim życzę :)
Wraz z wesołymi zającami i mokrymi jajcami.

Dopisane:
Pojechaliśmy na zakupy, wydać resztę pieniędzy :P Kupić alkohol i owoce i jakieś tam duperele.
Dominujący wszędzie stres. Przewalone wózki różnym chemicznym i przetworzonym żarciem. Na parkingu makro: 3 stłuczki, jacyś ludzie zakręceni są. Na parkingu biedronki: stłuczka, pan nie zauważył, ze stoi za nim autko...
Na pytanie "po co?" nie oczekuję odpowiedzi, hi...

A moje słonko wymyślił  nowy stres ;)))
Tyyyyle wolnego, a on bez roboty, hi Powiedziałam mu, żeby posiał maciejkę ;)))

Dopisane po raz kolejny:
Luby uwolniony od stresu, pokazuje całkiem nowe oblicze ;)
Mianowicie chodzi za mną z ciśnieniową polewaczką i polewa mnie wodą, hi
Trening, czy co?

Po drugie: rozmawiałam z tatą. Tata powiedział "spoko", może być. Normalnie jestem w szoku... Bez żadnych fochów, bez proszenia- po prostu "Dziękuję, chętnie, ale w niedzielę, bo w poniedziałek mamy gości"
Tak po prostu?!!

Po trzecie: Kupiłam owoce leśne, melona, banany, pomarańcze. I tak: sernik będzie z jogurtu, na spodzie z białej czekolady, z owoców leśnych, z owocami lesnymi, kosteczkami z galaretki z owoców leśnych i polany galaretka z owoców lesnych.
A mazurek, to będzie tarta z bananami ( albo gruszkami, bo mi się taki słoiczek ostał) i czekoladą.
Jo, czyli zaplanowane, można działać :) Hura :)

Po czwarte: tulipany w pionie :) Wszystkie :)

Wesołych Świąt :)

środa, 6 kwietnia 2011

O chlebie, pomidorach, ziemniakach i frytkach- wcale nie o jedzeniu...

... tylko o miłości, trosce, poczuciu bezpieczeństwa.
O Babci.

Pisałam poprzednią notkę i odnośnie niejadalnych ziemniaków przypomniała mi się historyjka, którą zapisze za chwilę. Potem prawie do rana wspominałam różne inne anegdoty, zdarzenia stąd ta notka.

Chleb:)
Babcia piekła chleb. Piekła z raz, dwa razy w miesiącu, część rozdawała, część jadło się do ostatniego okruszka- nie pamiętam dokładnie, ale  z tydzień był świeży, a potem się jadło jaki był.
O taka parującą piętkę to biliśmy się :)
Najbardziej niezwykłe było jednak, jak chleb rósł...
Pamiętam to jak jakies nabożeństwo...
Nie wolno nam było wchodzić do tego pomieszczenia z dzieżą z zaczynem.
Możliwość zajrzenia pod płótno, to ... jak wejście do tajemniczego ogrodu. Jak jakiś wyższy stopień wtajemniczenia.
Próbuje upiec chleb w domu, już pomijając kwestie czysto techniczne ( jak piec opalany drewnem, mąka) ... tego smaku nie znajduję. A to tylko chleb był. Suchy, albo tylko z masłem. A jako bonus- poczucie bezpieczeństwa, radość, beztroska.

Ziemniaki ;)
Babcia wstawiał co dzień na piec wiaderko przykryte sztywną folią- to było jedzenie dla świnek.
Jeździliśmy ( siostra i liczne kuzynostwo) na wakacje do babci na wieś. I któreś z nas obczaiło, że takie parowane ziemniaki dla świń, to całkiem smaczne są jak się je odłubie z  tego mundurka i posypie solą to wręcz rarytas jest. I tak pojedynczo wchodziliśmy do takie "gospodarczej" kuchni ( nie gotowało się tam dla ludzi, tylko własnie dla świń i dla kur, no i babcia robiła tam przetwory, czyściła warzywa i owoce) i podkradaliśmy po jednym ziemniaku. Rano się okazało, że... wiaderko puste, a dla świń nie ma :)
Potem babcia gotowała jedno wiadro dla świń i jedno wiadro parowanych ziemniaków dla nas.
W tamte wakacje jedliśmy codziennie na kolację ziemniaki parowane tak, jak dla świń (potem już świnie miały swoje ;) )
z solą, albo z solą i masłem.

Frytki :)
"Babciu, zrób nam frytki"
Babcia zasięgnęła języka, obczaiła co to za miastowy smakołyk i uznała, ze jest w stanie miastowe frykasy przyrządzić i takoż zrobiła :)
Mój mały kuzyn powiedział: " babciu daj mi te prytkę na bidelcu"
Właściwie to nic takiego, ale zawsze jak się z kuzynostwem spotykamy, to wspominamy " a pamiętacie, jak Adas powiedział, żeby babcia dała mu prytkę na bidelcu". Zawsze się z tego śmiejemy, tak jak wtedy śmialiśmy się. Widocznie w tym imponderabiliu jakoś szczególnie ujawniło się, to co wszyscy pamiętamy: kuchnię pełną rozwrzeszczanych, szczęśliwych, radosnych dzieciaków, atmosferę beztroskich wakacji i nad wszystkim czuwającą babcię.
Może dlatego z 15 lat nie jadłam już frytek? o nie ma w nich tego, co było w tamtych? I nigdy nie będzie?

Pomidory :)
To rodzinna anegdota.
Babcia dostała od jakiejś swojej koleżanki wiaderko pomidorów ( takie, jak do dojenia). Ponoć miałam wtedy z półtora roku. Ponoć uśmiechnęłam się na widoć czerwonych kulek, wyciagnęłam rączkę i powiedziałam "am". Dali mi pomidora. Zjadłam, wyciagnęłam rączkę powiedziałam "am", dali mi drugiego :)
Przy czwartym moja mama się zaniepokoiła, ze może takiemu małemu dziecku zaszkodzi, ale babcia powiedziała:  "a co bedzies dziecku załować, dej, jak smakuje"...
Ale jak już w wiaderku zaczęło być widać dno, to i babcia się zaniepokoiła, "ze moze bezie jus dość"
Nic mi nie było, hi.
Pomidory znalazłam ;) Sa małe, z dość grubym miąższem, dość twardą skórką, małymi pesteczkami zielonymi, słodko- kwaśne. Monia mówi, że nazywają się Starbuck.
Dzień bez pomidora jest dniem straconym :)
Czasem myślę, ze zimowe doły i zawiechy łapię przez brak pomidorów o odpowiednim smaku. Każdy tort, wszystkie słodycze świata, każde mięcho oddam za pomidora- jędrnego, słodko- kwaśnego, z gładkim miąższem i zielonkawymi małymi pesteczkami.

Anegdota o tym, jak luby poznał babcię Marynię :)
Luby na "zapoznanie" pocałował  babcię w rękę. U niego pocałunek w rękę jest zarezerwowany dla szczególnych kobiet i wyłącznie na szczególne okazje. Babcia przykryła jego dłoń swoją, obróciła i.... też go pocałowała w rękę, po czym puściła do niego oko :)
Moje wielkie chłopisko miało autentyczne łzy wzruszenia w oku, a ja oficjalnie wylewałam fontanny łez ;)))

Moja babcia żyje.

10 lat temu został zabity jej ukochany syn. Kilka miesięcy później, w wyniku strasznej choroby ( młodym wieku) zmarła jej córka. Od tamtej pory babcia zaczęła znikać. Najpierw mówili, że to alzhaimer, potem, ze demencja. Później miała czarną serię zawałów i innych przypadłości zdrowotnych i jest już coraz bardziej... tam. Nie piecze chleba, nie gotuje ziemniaków, porusza się na wózku, nie poznaje nikogo. Woła po imieniu swojego Stasia, swoją Terenię... widzi ich i obcuje z nimi na co dzień... z nami ( żywymi) już mniej.

No i taka jest ta historia nie o jedzeniu :)

wtorek, 5 kwietnia 2011

"Znalazłem punkt G" ...

... bardzo ucieszony skonstatował luby...
Ale o tym potem, hi.

Wczoraj ( ooo! już przedwczoraj ) luby miał urodziny. W związku z tym nasz piekarnik miał przerąbane.
Dawno nie pisałam tutaj nic o jedzeniu, to tą notką to nadrobię ;)
Uprzedzam, ze dupa rośnie od samego patrzenia.

I tak - po pierwsze: tarta z cukinią, różą i ostrą galaretką.
Ciasto kruche
Cukinia na słodko ze słoiczka ( 500ml)
łyżka konfitury z płatków róży
łyżeczka żelatyny
pół łyżeczki proszku wasabi

Kruchy upieczony spód posmarowałam konfiturą z płatków róży, na to wyłożyłam odsączoną z zalewy cukinię. Zalewę z cukinii zagotowałam, wymieszałam z proszkiem wasabi, żelatyną, kiedy zaczęła lekko tężeć, wylałam na cukinię.
No cóż ;) Nigdy nie twierdziłam, ze trzeba się bardzo namęczyć ;))

Po drugie: Torcik z jogurtu, czarnej porzeczki i galaretki porzeczkowej
Spód:
100g masła
100g czekolady
100g płatków owsianych, ziaren sezamu, słonecznika, orzechów ziemnych i włoskich ( w sumie 100g)

"Musli" posiekać, podprażyć na suchej patelni.
Masło rozpuścić, czekoladę takoż, wymieszać z płatkami, wylać na tortownicę, odstawić do zastygnięcia.

Masa jogurtowa:
500g jogurtu naturalnego
cukier do smaku
300ml czarnych porzeczek w syropie
3 łyżeczki żelatyny ( 2 do masy jogurtowej+ 1 do galaretki)

Jogurt wymieszać z odsączonymi porzeczkami, dosłodzić do smaku, 2 łyżeczki żelatyny rozpuścić z małej ilości wody,podgrzać ją, do żelatyny dodać łyżkę masy, wymieszać, dodać kolejną, wymieszać, wlać resztę masy jogurtowej.
Wylać na zastygnięty spód. Odstawiać do skrzepnięcia.
Do odzyskanego z porzeczek syropu, dolać wody (lub soku) do ilości ok 250 ml ( jeśli trzeba- dosłodzić) podgrzać, wymieszać z żelatyną.
Ostudzić. Lekko ścinającą się galaretkę wylać na masę jogurtową. I po raz kolejny odstawić do stężenia galaretki.
Masę można wzbogacić ubitą śmietaną w ilości 100ml ( trzeba wtedy troszkę zwiększyć ilość żelatyny, albo zmniejszyć ilość jogurtu) ja zrezygnowałam, ze względu na porażającą ilość kalorii, którymi miałam zamiar uraczyć lubego i tak.

Czy ja już nadmieniałam, że niekoniecznie trzeba się bardzo namęczyć? ;)

Po trzecie:
Pavlowa. :)
Przepis jest Anovi, może zechce wstawić na swoim blogu ;)))
Oto dowód, że w moim piekarniku da się upiec blaty bezowe ;)))
Mój piekarnik jest gazowy i jeszcze niedawno zwykłam była sprawdzać w nim temperaturę wkładając rękę do środka i oceniając jego nagrzanie na "średnie" albo "duże" ( nie polecam tego sposobu)
I zawsze, jak mi luby mówił " upiecz mi bezę" to mówiłam, że nie da się. Na co on któregoś razu stwierdził, że nie da to się otworzyć parasola w dupie, po czym zaraz dodał, że właściwie i to się da, tylko nie da się wyjąć takiego rozłożonego... i wyregulował piekarnik.
Beza mi wyszła biała i sucha.
Póki pamiętam, to zapiszę jaka byłam przebiegła, próbując przechytrzyć piekarnik.
Nastawiłam na 180 stopni, wstawiłam blaszkę na najniższą półkę, od razu skręciłam gaz, po 5 min termometr wskazywał 150 stopni, przełożyłam blaszkę na najwyższą półkę i oddaliłam się w celu świętowania urodzin lubego. Po godzinie i 15 minutach przypomniało mi się o bezie i wyłączyłam piekarnik.
Wyczyn zamierzam powtórzyć w najbliższym czasie, więc może taka przypominajka mi się przyda...

Oprócz tego upiekłam mu jeszcze małe bułeczki na jeden ząb, do których zrobiłam masło czosnkowe, i pastę z wątróbek i orzechów.

Obiad tez był, ale spuszczę na niego lepiej zasłonę milczenia i tylko powiem, że to jest naprawdę oburzające, żeby sprzedawać ludziom gorsze ziemniaki, niż były karmione świnie u mojej babci!

Zamiast kolacji- tylko zajęcia ruchowe.


A wracając do tytułowego punktu G ;)
Posiadam dokumentację zdjęciową na ten temat  :)
Otóż punkt G wygląda tak:
Anegdotka, którą umieściłam w tytule powstała, kiedy luby zaparkował przednią lampą na takiej właśnie skrzynce. Skojarzenia wywołały salwy śmiechu i osłodziły kaca moralnego z powodu stłuczonej lampy.  Zdjęcie pochodzi z internetu, ale to bez znaczenia, bo tamta wyglądała tak samo.

No i w ten dzień jego urodzin, chyba udręczony ilością jedzenia, które w siebie wrzucił, mówi z zachęcającym uśmiechem: idziemy szukać punktu G , ubieraj się ;)
No i tak łaziliśmy po osiedlu zaglądając we wszystkie żółte skrzynki, a potem poszliśmy do lasu, a potem poszliśmy zobaczyć, jak wyglądają prace nad budową autostrady, a potem wróciliśmy do domu, mając chyba z 10 km w nogach.

A tak poważnie, to jak ktoś ciekaw, to interesujący artykuł na ten temat też można sobie przeczytać :)

Za jakość zdjęć - przepraszam, ale tym razem koniecznie chciałam się pochwalić bezą.
Luby dostał tez ode mnie kwiaty, zdjęcia sobie odpuściłam, bo komórką i tak nie zdołałabym pokazać jakie są piękne. Tulipany. Pełne, zielone, z żyłkami w innym kolorze. Luby jest jedyną osobą, dla której układam kwiaty, bo on po prostu rozumie, co ja chcę przez to powiedzieć. Tym razem wstałam o 5 rano, poszłam spiracić gałązki dzikiej śliwki, które za chwilę będą mieć małe białe kuleczki- przyszłe kwiaty.

Tak nawiasem- mój tata też lubi dostawać kwiaty, a nikt ( prócz mnie) mu nie daje, bo nie wiem czemu ludzie uważają, że mężczyźni wolą dostać flaszkę, niż kwiaty... W każdym razie tata się cieszy z kwiatów...

Podsumowując- chyba to dobrze, ze urodziny ma się raz w roku ;)

Dopisane:
Bardzo dobrze, że urodziny są raz w roku ;)
Skorzystałam z kalulatora, który znalazłam na blogu Lekkiej
I oto co wyliczyłam ( orientacyjnie, nawet bardzo orientacyjnie)
Tarta z cukinią- całość to 2860 kcal, jedna porcja: 357,5 kcal
Torcik jogurtowy- całość 2370, jedna porcja: 296 kcal
Pavlowa ( w tym wykonaniu, bez owoców)- całość 1972 kcal, jedna porcja:246,5 kcal ( to mnie bardzo zdziwiło, bo myślałam, że beza będzie najbardziej kaloryczna.
Na zaś- zrobię jeszcze bardziej ograniczoną kalorycznie- bo ze zredukowaną ilością cukru i bez bietej śmietany, a z jogurtem i owocami.