czwartek, 31 stycznia 2013

Czemu wszystko ryjem?

Taki wpis zamierzałam popełnic ze dwa lata temu. Wtedy brakło mi weny i pomysłu na spuentowanie, dziś wracam do wersji roboczej :
Jakaś rozgoryczona jestem.
Zastanawiałam się, dlaczego jest tak niski poziom wzajemnych relacji?
Dlaczego przy najmniejszej pierdołowatej sprawie ludzie się biora za kudły, wrzeszczą na siebie.
Wczoraj byłam świadkiem takiego zdarzenia: Panowie zatrzymali swoje pojazdy na środku przebudowy ( zdaje się, ze jeden drugiemu zajechał drogę) zaczęli na siebie krzyczeć, wyzywać się od chujów, na koniec wysiedli z zamiarem bicia się.
Dlaczego jeśli klient przychodzi z reklamacja do sklepu, z reklamacją do której nie ma zbytnio prawa, bo nie ma paragonu, to próbuje słowną agresją, wyzwiskami krzykiem wymóc swoje?

Dziś jestem jeszcze bardziej rozgoryczona i rozczarowana poziomem i jakością życia i współżycia społecznego, publicznego.

W sumie to staram się, dla własnej higieny psychicznej unikac tego typu sytuacji. Telewizji nie oglądam ( i nie, nie aspiruję do przynależności do sekty wolnomyslicieli, którzy świadomie rezygnują z telewizora w domu. Ja po prostu nie oglądam. Nie mam czasu, bo ciagle jestem w necie. Nie mam też ochoty i nawet jeśli telewizor jest właczony, to ja natychmiast zasypiam. I głównie mi do tego służy. Jakbym miała kota, to pewnie kot by przejął funkcję telewizora i usypiałby mnie mruczeniem), dzięki temu omija mnie wkurw na głupotę, chamstwo i prostactwo.

Nie mam również ochoty na wciskanie mojej głowy na siłę do wiadra z pomyjami- z zasady nie czytam komentarzy na onecie, czy innych dużych serwisach.
Nie insteresują mnie plotkarskie serwisy. Jak dla mnie, komentowanie czyjegoś stroju, czy jakichś gaf w tonie sensacji, jest stratą czasu. Nie znam nawet z widzenia tych osób, które są tak szeroko komentowane.
Kiedyś mi system w komputerze padł, kiedy chciałam wyguglac, kto to jest Jola Rutowicz, bo mi nazwisko nic nie mówiło. Po wyguglaniu się okazało, że tylko straciłam czas, bo to, że się dowiedziałam tego, kompletnie nic nie wniosło do mojego zycia. Podobnie, jak " majtki Szostak", które mi się przewinęły przed oczami w kilku miejscach w necie. No to się dowiedziałam...
Otóż około tysiąca osób (!!!!!!!) uznało za ważne, żeby się wypowiedziec na temat tego, ze Pani Szostak założyła majtki. Nadziwic się nie mogę.
No, ale dobra, nie moja sprawa, jak sobie ludzie organizują własny czas.
Zresztą może to i jest interesujące, i to ja się nie znam.

Natomiast, bardzo wielki mój sprzeciw budzi personalne obrażanie.
Nie wiem z czego to wynika, ze tak tego dużo. Wszędzie. Często.
Nie lubię tłumaczenia zawiścią. Ale chyba tak jest, niestety. Jesli ktoś się wyróżnia, natychmiast wyciąga się kilkaset rąk by zrównac w dół. Na przykład- ktoś sobie pisze bloga, umieszcza różne treści, daje się poznac- siłą rzeczy, pisze o swoich poglądach, pokazuje swoje zdjęcia i nagle "onet poleca", i jeden z drugim czuje się w obowiązku zając etyczne stanowisko wobec treści i - czesto gęsto- autora. I nagle pojawia się kilkaset komentarzy w stylu- ty zdziro, ty świnio, ty pustaku, ty głupku, ty grubasie, ty chudzielcu, ty zboku ...
Jeszcze jedną kategorią często stosowanych obelg i zniewag, są te o charakterze seksualnym- kiedy brak argumentu, to się jedzie z koksem w stylu " syndromu niedopchnięcia/niedodupczenia/ niedorżnięcia", domniamania na temat erekcji lub jej braku, lub ( szczególnie ostatnio) orientacji seksualnej. I żeby było jasne- takim samym prostactwem są wystąpienia posłanki Pawłowicz, jak domniemania na temat orientacji Jarosława Kaczyńskiego. To nie o to chodzi, że jak Kalemu ktoś coś ukraśc- to żle, a jak kali komuś coś ukraśc- to dobrze. Ten poziom retoryki jest niedopuszczalny.

Albo może frustracją to należy tłumaczyc? Kopnie człeka pani w sklepie, bo ma zły dzień, kopnie urzędnik, kopnie lekarz, ZUS i skarbówka dołoży, mechanik zbluzga, ksiądz obrazi, sąsiad napluje na wycieraczkę i wyprowadzi psa na kupę wprost pod okno...

Moni mi przysłała taki obrazek ( przepraszam, nie znam autora), no kurde- jest coś na rzeczy:
W internecie dochodzi jeszcze poczucie anonimowości.

"Charakterystycznymi cechami uczuć tłumu, bez względu na to, czy uczucia te są dobre czy złe, są następujące: wielka prostota i wielka przesada. Jednostka, jako cząstka tłumu, upodabnia się pod tym względem - jak zresztą i pod wielu innymi - do ludzi pierwotnych. Jej umysł jest w stanie pojmować tylko całościowo, nigdy nie potrafi zagłębiać się w odcienie i etapy przejściowe. Przesadne uczucia tłumu potęguje jeszcze ta okoliczność, że jakiekolwiek objawione uczucie zdobywa szybko uznanie wszystkich - na mocy prawa zaraźliwości i sugestii - co zwiększa w dwójnasób jego siłę. Dzięki prostocie i przesadzie jego uczuć niedostępne są dla tłumu wątpliwości i niepewności. Tłum z jednej krańcowości zbyt szybko przerzuca się w drugą.

Gwałtowność uczuć jest jeszcze spotęgowana, zwłaszcza w tłumie heterogenicznym, przez brak odpowiedzialności. Pewność bezkarności, wzrastająca w miarę wzrostu liczebności tłumu, oraz świadomość chwilowej potęgi, którą czerpie on z własnej liczebności, tworzą warunki do powstawania w tłumie takich uczuć i czynów, na które nigdy by się jednostka nie zdobyła. W tłumie nieuk, głupiec i człowiek zawistny nie odczuwają swej bezsilności i nicości, a w ich miejsce pojawia się poczucie brutalnej siły, chociaż nietrwałej, ale za to potężnej.(...)

Przesada w tłumie dotyczy tylko uczuć, w żadnym zaś razie inteligencji. Dlatego jednostka należąca do tłumu cofa się w swym rozwoju intelektualnym. Tylko zatem w sferze uczuć tłum może wznieść się bardzo wysoko albo bardzo nisko upaść.(...)

Jeżeli przez moralność rozumieć będziemy ciągłe przestrzeganie pewnych norm społecznych i ustawiczne przeciwstawianie się egoistycznym popędom, to jasne będzie, że tłum jest zbyt zmienny i nazbyt gwałtowny, by mógł być moralny. Jeśli jednak do tego pojęcia włączymy przejawy takich cech, jak poświęcenie, bezinteresowność, ofiarność, prawość, to można powiedzieć, że tłum zdobywa się nieraz na bardzo wzniosłe czyny moralne.

Tłum bedąc zdolnym do mordu, podpalenia i każdej innej zbrodni, równocześnie jest w stanie wytężyć swe siły dla dokonania czynów wzniosłych i bezinteresownych, o wiele wspanialszych od tych, na jakie może się zdobyć jednostka."
Gustave Le Bon "Psychologia tłumu"

To wiele tłumaczy.
Mam nadzieję, że doświadczę kiedyś również tego, co podkreśliłam w ostatnim akapicie...
Na razie jestem tylko rozgoryczona.

I póki co sama staram się trzymac zasady, że nie warto się kopac z koniem.

środa, 30 stycznia 2013

Informacja i stare aparaty fotograficzne.

Informacja dotyczy gadkowego forum.
Ma awarię, ale prawdopodobnie dziś będzie znów wszystko hulało :)

Tymczasem pagadam sobie o starych fotografiach i starych aparatach.
Luby uporządkował swoją kolejną kolekcję- aparatów fotograficznych. Kiedyś się bawił w ciemnie, wywoływacze, utrwalacze i takie różne, co dla mnie stanowi zupełnie nieodkryty ląd. Tak samo, jak cała dziedzina fotografii.
Teraz to jest takie proste- cyk- komputer i już.
Każdy moze zrobic zdjęcie. To, że nie każdy może zrobic zdjęcie, które zachwyca, porusza- to już insza inszośc.
Jedzie się na wakacje i cyk- cyk- cyk, kilka tysięcy zdjęc. Których oglądanie bywa często zwyczajnie nudne.
Reportaż z grzybobrania na przykład ;) Grzybek z dołu, z boku,  z góry :) Każdy jeden udokumentowany :)
Mimo, ze się na tym nie za bardzo znam ( właściwie wcale) to pamiętam robienie zdjęc na kliszy.

Mój tata robił zdjęcia aparatem zenit. Ręcznie się ustawiło takie parametry, jak czas, przesłona, jeszcze jakieś inne, których nie pamiętam, bo nigdy się nie nauczyłam robic takich zdjęc.
Ja dostałam taki "idiotenaparat" fuji chyba, który sam ustawiał wszystkie te różne takie, wystarczyło tylko nacisnąc guziczek. A jednak te zdjęcia były takie mniej przypadkowe. Na kliszy mieściło się 24, albo 36 zdjęc. Trzeba było starannie wybrac obiekt, bo kazde przypadkowe naciśnięcie, prześwietlenie, zasłoniecie obiektywu palcem, odbierało możliwośc zrobienia- byc moze- bardziej interesującego zdjęcia.
Poza tym, zdjęcia trzeba było wywołac potem. A to dośc sporo kosztowało.
Ale za to jakie fajne było czekanie na odbiór zdjęc :)
Raz, że trzeba było poczekac kilka dni aż zakład zrobi :) a w te kilka dni emocje na przykład po wakacjach już trochę opadały , a dwa- dreszcz oczekiwania, trzy- to to, że ponowne oglądanie tych zdjęc wspomnienia przywoływało taką drugą falą. Mocno. Intensywnie.

Albo jeszcze starsze zdjęcia :) Takie na tekturkach. Szło się całą rodziną, wszyscy odświętnie ubrani do fotografa. Ciekawe czemu wszyscy ludzie mają takie groźne miny na tych fotografiach...W ogóle to ciekawe...
Chyba Pan Fotograf wkładał głowę pod czarną płachtę, robiło się "pyk", szły iskry ( widziałam na westernach, hi)

Ale o aparatach miało byc...
Kolekcja lubego liczy kilkanaście sztuk. Wszystkie to analogi. Mnie się najbardziej podoba ( na oko) taki  "zopka" ( zorka, pisana cyrylicą).
Ale najbardziej mnie zaciekawił ten:
Poczytałam trochę o tym:
To że w czasie zimnej wojny radzieccy uczeni wynaleźli palnik na wodę też jest istotne, ale nas interesują wczesne dzieje zakładów Łomo, stąd nazwa tego nurtu w fotografii, które powstały z powołania ( o ile się nie mylę) rosyjskiej armii przed I wojną światową po to, aby budować urządzenia optyczne dla dzielnych żołnierzy. Później w czasach II wojny światowej ruscy wpadli na terytorium Niemiec, i splądrowali zakłady Carl Zeiss Jena "pożyczając" sobie między innymi maszyny do składania obiektywów, soczewek etc. Poniekąd przekazane zakładom Łomo w Petersburgu. Od roku 1983 Łomo produkowało aparaty. Słynna Cmeha (Smena) czy późniejsza Smena, 8mm i Smena Simboł, na bazie której były produkowane aparaty Wilia (lub Vilia), przez białoruskie zakłady optyczne. Jednak najbardziej rozpoznawalnym aparatem marki Łomo, po oczywiście Smenie 8mm, jest LK-A (Łomo-Kompakt-Automat). Niestety w wyniku użycia plastikowych soczewek w tym ostatnim aparacie, zdjęcia miały zaciemnione rogi (winiety) i bardzo jaskrawe barwy. Z początku uznawano to za wadę i przez długi czas te aparaty nie cieszyły się powodzeniem. Po latach wycieczka austriackich studentów do Pragi zauważyła w jednym z Praskich lombardów właśnie aparat LK-A. Kupili go bo był tani, nie mając pojęcia o jego wadach. I tak powstały nestle chocapic. Zdjęcia lomo charakteryzują się właśnie tą jaskrawością, i gigantyczną paletą barw, oraz winiet spowodowanych nienajlepszą optyką obiektywów. Kiedy zwykłe analogi, jak Yaschica, Leica, Zenit, Werra, czy Stare Kodaki, Canony etc, miały prawidłowe obiektywy i robiły zdjęcia nieco wyblakłe, ale były za to równomiernie naświetlone, posiadały dalmierze, światłomierze i inne pomoce rzeczy wbudowane w aparat.
Podsumowując.
Zwykły analog nie jest zasilany uranem i ciekłym azotem, ponadto obiektywy są ze szklanymi soczewkami mają nieporównywalnie lepszą optykę, mają wbudowany światłomierz, i nie trzeba latać z Leningradem 4 etc, są niebywale dokładne, posiadają dalmierz i w ogóle są lepsze.
Jednak aparaty Łomo czy też Lomo mimo obiektywom przeczącym podręcznikom fotografii robią śliczne, kolorowe zdjęcia. I kij że nie ostre, w fotografii lomo właśnie chodzi o ten czynnik ludzkiego błędu, delikatna pomyłka w ustawieniu ostrości, czy ustawienia przysłony. Dla tego też Diana, Holga czy nawet Fisheye nie mają możliwości dokładnego ustawienia czasów naświetlania, i super przysłony, o braku dalmierza nie mówiąc. Masz wziernik do kadrowania a reszta "na oko". Dla tego też
w Lomo fotografii jest ten dreszczyk emocji czy w ogóle coś wyszło, a jak wyszło to okazuje się że zupełnie inaczej niż się tego spodziewało. Może i nie są lepsze, ale fajniej się fotografuje, i pozwala lepiej przeżywać przygodę fotografii analogowej.

Żródło: forum lomografia.pl

No, już mi się to podoba :) Tam, gdzie o efekcie decyduje przypadek, pewna ułomnośc.
 Jeszcze - za wikipedią - zasady tego nurtu:
Zdjęcia tworzone w duchu łomo wyróżniają się dowolną tematyką oraz charakterystyczną estetyką obrazu, wynikającą z niskiej jakości sprzętu fotograficznego. Ruch lomograficzny kieruje się dziesięcioma zasadami[2]:
  1. Gdziekolwiek idziesz, weź Lomo ze sobą;
  2. Rób zdjęcia o każdej porze dnia i nocy;
  3. Lomo stanowi część Twojego życia;
  4. „Pstrykaj z biodra”;
  5. Fotografuj przedmioty z jak najmniejszej odległości;
  6. Nie myśl!;
  7. Bądź szybki!;
  8. Przed naciśnięciem spustu nigdy nie wiesz, co znajdzie się na zdjęciu;
  9. Po naciśnięciu spustu też nie będziesz tego wiedział;
  10. Nie przejmuj się zasadami i konwenansami obowiązującymi w tradycyjnej fotografii 
Bardzo to wszystko ciekawe, jak sztuka ( a moze "sztuka") trafia pod strzechy. Z elementem zabawy, bez tego nadęcia.

wtorek, 29 stycznia 2013

Poleci?

Mógłby byc tak miły i poleciec...
Tak czy siak.

Zrobiłam wizualizację ptaszyska- tego wredziola.
Skoro już musze z nim życ ( przynajmniej na razie), to niech to będzie orzeł. I niech poleci ...

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Rajskie jabłuszka

Kręcą mnie takie rzeczy, to nie od dziś wiadomo.

Dawno temu nazbierałam rajskich jabłuszek. Same w sobie, na surowo nie są zbyt dobre. Szczerze mówiąc- są w ogóle niedobre- cierpkie, gorzkawe, mało soczyste. Głównie to nadają się do dekoracji- jako drzewo, które obwieszone jest kolorowymi kulkami, kiedy inne drzewa tracą już swoją urodę, jako dekoracja stołu, lub do stroików.

Jabłuszka owe zrobiłam w syropie. Jabłuszka rajskie z przepisu Kazika.
Zrobiłam, wstawiłam do lodówki i...słój mi tak wrósł w krajobraz lodówki, że całkowicie o nim zapomniałam, mimo, że codziennie na niego patrzyłam.
Jakie to jest dobre! Lekko ostre od imbiru, cudownie pachnące wanilią.
Dzięki herbacie z tym syropem roztopiły mi się sople lodu, które noszę w rękach i stopach, odkąd jest tak zimno.
Jakie to jest ładne!
Przypomina mi się, jak za czasów studiów, z ówczesnym narzeczonym, odwiedzaliśmy taki bar ( ciekawe, czy jeszcze jest). On- wiecznie głodny, na ohydnym stołówowym żarciu- jadł zawsze pierogi ( ponoc takie jak mamusi :P), ja piłam zawsze herbatę. W takim kamionkowym kubasie, z konfiturą z wiśni ( prawdziwą) na spodeczku. Lubicie tak? Trzymac parujący kubek dwoma rękami? Ogrzewac dłonie kubkiem? Ja bardzo lubię :)

Babeczki jeszcze robiłam. Kakaowo- bananowe, z rajskim jabłuszkiem i lukrem
Wiem, wiem...
Wyglądają, jak pączki.
Ale to są babeczki, a zmyłkowy wygląd zawdzięczają temu, ze nie mam papilotek do muffinek, więc używam kwadratów wyciętych z papieru do pieczenia.
W zasadzie mogłabym wysmarowac tylko foremkę tłuszczem i nie uzywac nawet tego papieru, ale strasznie fajnie mi się to kojarzy. Też klimatycznie, hi. Coś jak za komuny, przynosiło się upolowaną cudem kiełbasę, albo rybę wędzoną, zawiniętą w gazetę. :)

I jeszcze w herbacianych klimatach...
Luby robi taką skórkę pomarańczową w cukrze.
Moczy to, chyba, żeby się pozbyc tych wszystkich świństw, którymi skórka jest namaszczana, balsamowana, nastrzykiwana w ekwipunku w daleką podróż. A potem kroi w kostkę, i smazy na patelni w cukrze. Można dac do ciasta, albo do herbaty. Dziś zrobił trzy wersje: z cynamonem, z chili i z wanilią. ( coś wspominał, ze chyba by było dobre z czosnkiem, hi) Mnie najbardziej smakuje ta z chili.
Przyszło mi do głowy, że bardzo chętnie urządziłabym domówkę. Przyjęcie w stylu rosyjskim, z główną gwiazdą wieczoru- herbatą z samowara. Samowar posiadam. Prawdziwy. Tylko obsłużyc nie umiem.
Z rajskim syropem, innymi konfiturami - np z agrestu i płatków róży, drobnymi ciasteczkami i jakąś dobrą, uczciwą, treściwą zupą rosyjską. O! i gryczane bliny mogłabym zrobic.
Albo ktoś mógłby mnie zaprosic na takie właśnie przyjecie :P

P.S. Kaziu.
Gdzies czytałam Twoją piękną gawędę o tym, jak zbierałeś te jabłuszka, własnie o piciu herbaty z tym syropem, chrupaniu tych jabłek... Myślałam, ze na blogu o tym pisałeś, ale nie znalazłam. A szkoda, bo to taka ładna historia o wspomnieniach, o Mamie, o poczuciu bezpieczeństwa...

Edit
Wspomnienie o babci 



niedziela, 20 stycznia 2013

Orzech

O taki duży:
Bardzo dobrze mi zrobiło, kiedy dupnęłam w niego ciężarkiem.

Miałam chęc dziś coś upiec. Z bezą miało byc, bo mam kilkadziesiąt zamrożonych białek pozostałych z produkcji majonezu, makaronu i innych.
Wymyśliłam babeczki. Miały byc z orzechami, a na górze piana z wiórkami kokosowymi.
Młotkiem dokonałam destrukcji orzechów ( co mi tez dobrze zrobiło), a potem pomyślałam, że jeszcze fajniesze będzie rozwalenie dużego orzecha, dobycie z niego tej wody, oraz pozyskanie miąższu.
Wody niestety nie pozyskałam, bo jej w środku nie było, ale miąższ i owszem.

Babeczki ostatecznie zrobiłam z podziabanego dużym nożem wnętrza kokosa, podziabanych migdałów, a na wierzchu tylko piana.
Zaniosłam tacie kilka babeczek i recenzja brzmi: o chuj ci w dupę, jakie to dobre.
W życiu mnie tak nikt nie skomplementował :) :) :)

niedziela, 13 stycznia 2013

Nie mam się w co ubrac.

Taka myśl pojawia się u mnie niemal codziennie.
Postanowiłam temu zaradzic i wyrzucic częśc szmat.
Od razu lepiej, hi
Ja nie wiem skąd się tyle tego bierze, przecież niewiele kupowałam, bo nie miałam zbytnio środków.
Szufladę ze stanikami opróżniałam już kilka razy. Najpierw jak dostałam nowe cycki od Moni, później jak dostałam jeszcze lepsze cycki od lasek na sabacie, a jakoś nie przypominam sobie, żebym weszła w posiadanie tej akurat części garderoby tyle razy, żeby aż zapełnic szufladę.
W każdym razie dobrałam się do szafy i po selekcji mam do wydania/ wywalenia tyle:
Swetry, bluzy, spódnice, spodnie, płaszcze i kurtki.
Nie zjarzałam jeszcze nawet do letnich ciuchów, tych " galowych" i balowych.

Bawełna została zaanektowana przez lubego na "szmaty"- do wycierania pistoletu, do wycierania różnych rzeczy ze smaru. Wór, jak na gruz...
W sumie to śmiesznie dośc wygląda, jak wyciera coś majtami i z gupią miną mówi " no co, dobra bawełna", hi

Szkoda, że u nas nie ma takich instytucji, gdzie można by zanieśc niepotrzebne rzeczy, znaczy mnie niepotrzebne, ale takie które są jeszcze w dobrym stanie i komuś mogłyby się przydac.

Ja się tego pozbywam, bo mi przestrzeń potrzebna, więc zagarnianie tej przestrzeni na worki z rzeczami " do wydania" mijałoby się z celem. Do piwnicy tez szkoda wynosic, bo teraz wyprane, za chwilę przesiąkną zapachem piwnicy- niekoniecznie atrakcyjnym.

Moja mama dokłada szaf, w których trzyma rzeczy do wydania- aż się ktoś trafi, kto byłby tak miły i sobie wybrał coś, co ewentualnie mogłoby mu się przydac.
A oprócz tego ma pakiety makulatury- też do wydania, kartony z buteleczkami - dla "pani żurkowej" wytłoczki po jajkach " dla pani jajkowej", reklamówy z nakrętkami- na wózek dla kogoś i kilka kartonów zabawek, które nalezy przejrzec, ale ni ma komu...
Ja tak nie chcę. Chcę miec swoją osobistą szafę, w której będę miała ubrania, w których chodzę i dobrze się czuję. A nie przechowalnię rzeczy, których i tak mam zamiar się pozbyc. Może tata sobie weźmie jakies kurtki i swetry, a resztę wyniosę do kontenera PCK.

Na razie cieszę się luzem w szafie.
Choc pewnie niedługo.
To dziwne, bo choc to wszystko zalicza się do materii nieożywionej, ma dziwną tendencję do rozmnażania się. Ciekawe jak? Przez pączkowanie?

No i cieszę się, ze w końcu mam się w co ubrac :)


sobota, 12 stycznia 2013

Język polski bogaty jest.

Czytam sobie czasem, co ludzie jedzą i mną obawa targa.
Otóż chyba mało jedzą, bo się przewijają " śniadanka", "obiadki", "kolacyjki"...
Nie dośc tego!
Nie dośc, ze posiłki sa małe, to jeszcze to, co na nie się składa, też jest jakieś niewielkie: jajeczka, chlebuś, kawusia, szyneczka, ziemniaczki, mięsko, naleśniczek, pomidorek, zupka, omlecik, rybka, makaronik, wódeczka* 
Widmo poważnego niedożywienia widzę.

Jaki cel może miec osoba, która na 7 rzeczowników nie zdrabnia tylko jednego? Rzeczywiście takie małe były te dania? ( to główny cel zdrobnień, pokazac, ze coś jest małe. Bo jeśli pomidor był normalnych rozmiarów i kromka też standardowa, to zastosowanie zdrobnień wprowadza w błąd)
Czy aż tak pozytywny emocjonalny stosunek ma osoba do kawałka świni ( karkóweczka, szyneczka, kiełbaska...) warzywa (ziemniaczki, kapustka, marcheweczka...).
Ciekawe, czy osoba z uporem maniaka stosująca ten akurat środek stylistyczny zdaje sobie sprawę, że to również sposób na wyrażenie pogardy, lub ironii ( życko, buncik, bohaterek, idejka) ? 

Zdrobnienia mają swoje ważne miejsce w języku, ale osoba która ich nadużywa zaświeca mi wszelkie kontrolki w głowie, bo co właściwie pokazuje: umniejszanie, pozytywny emocjonalny stosunek, czy wręcz przeciwnie- pogardę, lub ironię? Czy chce uchodzic za łagodnie nastawioną osobę?
Jaki ładunek emocjonalny niesie zdanie: "mężusiowi nasmażyłam naleśniczków z dżemikiem, a dla synusia zupka"? że niby milusia rodzinka, spożywa posiłeczek w atmosferce szczęściusia?

No to milusieńkiego wieczorka i nocuni, wraz z całuskami i pozdrowieńkami**

* to  mnie szczególnie złości, bo mała wódka to gówno jest i tyle. A może właściwie " gówienko"?
** co miałam na myśli? ( myśluni)
*** nie odważyłabym się nazwac pewnej części ciała "peniskiem", pomimo ewidentnie pozytywnego emocjonalnego stosnku, który doń posiadam ;)
**** ciekawe, czy jest jakieś słowo, którego nie da się zdrobnic? Ja myślałam, ze jest, ale jak przeczytałam o "kawiorku", to już nie jestem taka pewna.

Edit.

"Jaki cel może miec osoba, która na 7 rzeczowników nie zdrabnia tylko jednego?"

Przemyślałam sprawę i doszłam do takiego mianowicie wniosku, że wspomniana osoba mogła uznac, że zastosowanie samych zdrobnień, może zostac odebrane, jako przesadne.
Ciekawym jest natomiast to, według jakiego klucza zostaje wybrane to jedno niezdrobnione słowo.




piątek, 11 stycznia 2013

Jednak wino :)

Znów wyszło na to, że się chwalę :)
Ale jak sama się nie pochwalę, to mnie nikt nie pochwali :)

Debiut uważam za całkiem udany. Wino ma bardzo ładny, bordowy kolor ( warto było dodac soku z czarnego bzu), jest całkowicie pozbawione tego przykrego dla mnie drożdżowego zapachu, oraz jest półwytrawne i niekwaśne.

Znalazłam bardzo ładny gruziński toast, dośc adekwatny :)

W Gruzji powiadają:
Jeśli chcesz być szczęśliwy jeden dzień – napij się wina.
Jeśli chcesz być szczęśliwy przez dwa dni – pij dobre wino przez dwa dni.
Jeśli chcesz być szczęśliwy przez całe życie – szanuj, ceń i opiekuj się swoją żoną.
Wznieśmy zatem toast za nasze kobiety, które przedłużają nam szczęście na całe życie!


czwartek, 10 stycznia 2013

Ha !

Zaczęło się od tego, że widziałam rękawiczki piękniste.
Nie kupiłam sobie, bo mam silnie zakodowane, żeby nie kupowac niepotrzebnych rzeczy, tylko dlatego, ze mi się chwilowo podobają. A rękawiczek mam dużo, różnych, w różnych kolorach, i mitenek też- krótkich i długich do łokcia, bo ciagle mi się jakaś gubi, więc kupuję nowe, a potem się zguba znajduje. A w końcu mam tylko dwie ręce, więc na co mi aż tyle.
No i nie kupiłam sobie.
Ale nie wiedziałam, że ja na te rękawiczki zachoruję.
Później szukaliśmy ich, bo luby mi chciał kupic, ale nigdzie nie było.

Najpierw chciałam, zeby mi mama zrobiła takie rękawiczki na drutach, ale okazało się, że one na szydełku musiały byc robione, a mama niezbyt biegle się szydełkiem posługuje.
To sobie pomyślałam, że nauczę się sama.
Tym sposobem wyprodukowałam kilkadziesiąt kołnierzyków dla kotów, hi. Polegało to na tym, że robiłam kilka rządków półsłupków, a każdy kolejny rzadek wychodził mi coraz bardziej zaciśnięty. Przeważnie już w piaty nie umiałam wbic szydełka. Wychodziły takie półkola, którymi koty niestety wzgardziły. Więc im odebrałam, zszyłam kilka razem i powstały kwiatki. Dałam je siostrzenicom.
Miałam juz taką myśl, że chyba łatwiej by mi było biegun dowolny zdobyc, albo na Księzyc się udac na butach, niż opanowac szydełko, ale którejś nocy nie mogłam zasnąc, kładłam się kilka razy i rzucałam na łózku to stwierdziłam, ze co się będę z koniem kopac, wstałam, znalazłam w necie jakaś stronę z podstawami szydełkowania i opanowałam półsłupki, półsłupki luźne, zwijane, słupki, podwójne słupki, słupki na dwóch nóżkach i jeszcze jakieś inne.
Ciągle jeszcze nie umiem łączyc wzorów, ani czytac schematów, zrobienie serwetki jest dla mnie za trudne, ciągle jeszcze kolejne rządki wychodzą mi ciaśniejsze, ale to nie przeszkodziło mi zrobic sobie mitenek.
A rękawiczki, które widziałam, a nie kupiłam, wyglądały podobnie do tych:
Właśnie taka mitenka naszyta na rękawiczkę. Ja będę moje nosic na różniącej się kolorem rękawiczce. Znaczy, jak znajdę te inne rękawiczki.

Czyli wyszło na to, ze dobrze, że nie kupiłam tamtych, przynajmniej nauczyłam się robic na szydełku. Tak sobie myślę, że trening czyni mistrza :) więc pewnie opanuję tez trudniejsze wzory i kolejnym razem wyjdzie mi ładniejszy, bardziej misterny ażur.

Później mama nauczyła mnie robic tez na drutach. Na razie wykonałam różowy szaliczek dla kota, hi Ale tylko prawe oczka.
Zamiast patrzec pożądliwym wzrokiem, na te wszystkie puchate piękne szale, odjazdowe czapki, albo szukac komina koniecznie w kolorze petrol ( tak sobie wymyśliłam, ze do jasnozielonej kurtki będzie zajefajnie wyglądac komin, albo szal w tym kolorze. I chciałam kupic, ale akurat takich nie było)- sobie po prostu zrobię, na drutach, albo na szydełku.

Jestem z siebie bardzo dumna, mimo, że to jest bardzo prostu wzór...




niedziela, 6 stycznia 2013

Poświąteczne porządki

Powinnam sobie przykleic banerek " Nie wyrzucam jedzenia" - widziałam, że dziewczyny z kulinarnych blogów taki mają, ale tak szczerze- to nie wiem, jak się za to zabrac.

Poświąteczne porządki są w lodówce.
I dziś nadszedł wreszcie ich kres.
Trudno mi przekonac mamę, że za dużo robi jedzenia i to żadna przyjemnośc jeśc kilka dni to samo... ale jakieś małe sukcesy już mam na koncie :) - tak mniej więcej połowę mniej w tym roku było. Choc tez jest faktem, że osób przy stole było połowę mniej...

Tak w skrócie ( bo temat będzie o pierogach), z niezjedzonej w wigilię ryby mama zrobiła coś takiego: zrobiła zalewę z octu, przecieru pomidorowego, cebuli, przypraw, ogórków konserwowych i konserwowej papryki. Smażony dorsz tym naciągnął i ponoc był pyszny.
Z wędlin zrobiłam żurek. Pomidory, zaczynające więdnąc papryki i pootwierane słoiki z marynatami ( papryka, ogórki, grzybki marynowane)- wzbogaciły bogracz.
Gotowałyśmy barszcz do uszek i robiłyśmy sałatkę jarzynową z różnych jarzyn.
Ukisiłyśmy pekinkę ( eksperyment)- skoro można kisic sałatę lodową, to czemu nie pekinkę? Na bigos może się nie nadac, ale na surówkę powinna byc dobra.
Grzyby, których zostało z przepysznej zupy grzybowej, mama zamroziła od razu.

Zostały jeszcze mięsiwa. Pieczeń z szynki, pieczeń z karkówki i maslany pieczony udziec indyka.
I to własnie stanowiło treśc pierogów mięsowych.
Pokroiłam w kostkę, dodałam duszoną cebulę, pokrojoną w kostkę marchewkę, kawałek pietruszki i kawałek selera. Ostrą papryczkę, kilka ząbków czosnku, dołożyłam zachowany tłuszcz ( wraz ze smakowitą galaretką- taki produkt uboczny) z pieczenia indyka, przykryłam i dusiłam.
Potem przemieliłam, było wystarczająco słone i dostatecznie pikantne, więc dostało tylko jeszcze trochę majeranku i dla ostatecznego szlifu- mielony kardamon i kozieradkę.

Duuużo wyszło.
Więc przy jednym mazaniu postanowiłam zrobic pierogi z kapustą i grzybami.
Posiekałam cebulę, udusiłam ją na maśle, dodałam posiekaną kiszoną kapustę i kilka śliwek suszonych ( idealne byłby te wędzone), listek laurowy, dwie kulki i jeszcze kilka kulek pieprzu, się to tak dusiło podlane rosołem ( który tez trza było wykorzystac), dodałam zachowane przez mamę grzyby ( już gotowe), a potem wyrzuciłam na dechę i siekałam nożem.
Wymagało tylko jeszcze sporej ilości pieprzu.

Moje ciasto na pierogi.
Z około kilograma mąki wyszło mi 270 pierogów. Tak około.
Pisałam już kilka razy- ciasto na pierogi robię wyłącznie z mąki i wody. Ja wiem, że każdy robi na swój sposób, ale ja robię wyłącznie w taki. Wiem, że ludzie dodają jajka, ja nie, bo moim zdaniem takie ciasto jest twarde i ja mam zakwasy od wałkowania. Nie dodaję żółtek, bo jak wyżej, nie dodaję tłuszczu żadnego, bo ciasto pęka przy gotowaniu, albo mrożeniu. Nie dodaję też soli, bo pierogi będa się gotowały w osolonej wodzie. Nie dodaję innej mąki, ani kurkumy dla koloru, bo wystarczy wziąc drobniej mieloną mąkę, by pierogi miały apetyczny kremowy kolor.
Dziś robiłam z kilograma mąki. ( ok 6 szklanek)
I tak: dwie szklanki mąki, zaparzam wrzątkiem. Znaczy- wsypuję do michy i z czajnika wlewam  wrzącą wodę po troszeczku - ile zabierze mąka. Mieszam łyżką, żeby się nie oparzyc. Wsypuję resztę mąki ( 4 szklanki) i dolewam lodowatej wody - też ile zabierze. Mieszam łyżką, ile się da wymieszac, wywalam ciasto na blat i wygniatam. Do momentu, aż nie klei się do rąk i jest sprężyste i elastyczne.  Trwa to kilka minut.
Z tym zaparzaniem, to nie żaden rytuał, czy jakaś magia, tylko tak  właśnie się pięknie rozkleja gluten zawarty w mące- i to właśnie daje komfort zagniatania, wałkowania i lepienia. Ciasto jest klejące, ale nie za bardzo, elastyczne i miękkie. I właśnie taka proporcja 1:2, większa ilośc zaprzonej mąki sprawia, że ciasto jest bardzo klejące i trudno jest ulepic pierogi.
Ewentualnie można lekko posmarowac ręce olejem ( nie wiem, jaka ilośc... pół łyżeczki może), do zagniatania ciasta.
Przykryc czymś i dac ciastu z pół godzinki odpocząc.

A później cieniutko wałkowac, wykrawac i lepic :) Znaczy- cieniutko te mięsowe, bo te z zakładaną koronką, to jednak trochę grubiej trzeba wałkowac.

Lubię, jak każdy rodzaj pierogów ma inny kształt. Więc  mięsowe były zwyczajne- ze szczypaną falbanką, a kapuściane- z koronką.
Tak to wyszło:
 Kapuściane z koronką, polane duszoną na maśle cebulą.
Mięsowe, pokraszone skwarkami z wędzonego boczku.

I jeszcze mrożenie.
Ja akurat lubię lepic pierogi, ale to nie oznacza, że codziennie je robię. Wolę raz na jakiś czas, a więcej.
270 pierogów, to nawet biorąc pod uwagę największy apetyt, jest nie do przejedzenia, bo to ok 20 porcji pierogów.
Znów- każdy ma swój sposób.
Ja mrożę surowe. Układam na desce podsypanej maką, tak, żeby się nie dotykały. Na jakieś pól godziny do zamrażalnika, a później-  porcje do woreczków.
Nic mi się nie skleja, nic nie pęka, nic się nie rozpada.
Przyjeżdżamy z pracy, głodni, jak smoki, zanim umyjemy ręce, przebierzemy się- woda się zagotuje i mamy ciepły obiad.
Wyszło nam 12 woreczków z pierogami :)

Edit:
Jak na rzetelnego magazyniera przystało, przestrząsnęłam resztę kuchennych zakamarków i znalazłam jeszcze połamane czekoladowe mikołaje i jogurty, którym zaraz wyszedłby termin. I jeszcze otwarty kubek śmietany.
Deser powstał.
Rozpuściłam 100 g masła, dodałam te połamane mikołaje ( 120 g tego było), i unicestwione wałkiem krakersy ( też ok 100 g).
Rozsmarowałam to na tortownicy i odstawiłam do stężenia.
Jogurty i smietanę wymieszałam z kawałkami anansa z puszki ( odsączonego) trochę dosłodziłam, dodałam troszkę esencji waniliowej.
Sok zagotowałam, dodałam żelatynę, poczekałam aż wystygnie, wymieszałam z jogurtem ( znaczy do anansowej galaretki dodałam najpierw łychę masy, póxniej kolejną), wlałam do formy z tym krakersowym spodem i wstawiłam do lodówki.
Wygląd ma niewyjściowy trochę, ale luby mówi, że dobre.




środa, 2 stycznia 2013

Cholera jedna...

Jeden z małych Srajdków, ma szczególnie paskudny charakter... W szkodę lezie, biega po firanach, po meblach, choinkę rozbiera, kaktusy rozkłada na czynniki pierwsze - do zabawy. Jako jedyny z całej kociej bandy, wyszedł z szafki na buty, kiedy strzelały fajerwerki. Ciekawski taki...
Nie wystraszył go także kapiący mu na uszy wosk ze świecy.

Od kilku dni poluję na Srajdka, zwanego Kropką, z aparatem, bo mnie zdumiewa, jak udaje mu się utrzymac na cieniutkich gałązkach bzu.
Jak on tam wlazł- to mnie nie dziwi, jak zlazł- też nie. Tylko właśnie to, jak się utrzymał... To są naprawdę cieniutkie gałązki... A moze mu się wydaje, że umie latac, jak sroka? Właśnie za sroką wskoczył...
Zanim wybiegłam z aparatem do ogródka, to już schodził...





A tu pełnia kociego szczęścia - wożenie kota w wózku dla lalek :) Żelazny punkt dnia, kiedy wnusie przychodzą z wizytą do babci :)- ku obopólnej pełni szczęścia- dzieci i kota :)
Waszym kotom też smakują sztuczne igły z choinki? Bardziej niż saszetka z rossmana?

Ps. Przy okazji zauważyłam, że na bzie są całkiem duże już pąki...