środa, 29 sierpnia 2012

Drugie życie rzeczy

Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Ile potrzebujemy rzeczy... Ile wyrzucamy...
Moja babcia miała meble jeszcze po swoich rodzicach, niektóre z nich chciałam miec ja: np piękne drewniane krzesła, ze skórzanym obiciem. Pewnie bym je miała, gdyby mi "zaradny" lokator nie wyniósł ich, kiedy się cichaczem wyprowadzał.
Komplet wypoczynkowy moim rodzicom służy już 40 lat- kilkakrotnie miał zmienianą tapicerkę, mama nie chciała innego spania, bo na tym się jej dobrze spało. Piszę w czasie przeszłym, bo niedawno zarwało się i już się śpi źle.
Ile służyły sprzęty domowe "predom" ( mam też ze 30 letni mikser, który przeżył już kilka innych).
Kiedyś oglądałam taki program o nowych rzeczach... Specjalnie są projektowane tak, by po okresie gwarancji zepsuł się jakiś mały element, którego naprawa staje się nieopłacalna- więc się wyrzuca i kupuje nowe.
Ja zresztą też wyrzucam... Potrzebuję przestrzeni do życia, a zagracone powierzchnie mnie przygnębiają.
Może bym nie była aż taka zasadnicza w tym, gdyby nie to, że luby ma wręcz na odwrót- czasem mi się zdaje, że jemu wyrzucenie czegokolwiek sprawia fizyczny ból ;) O jego kolekcjach już pisałam, ale gromadzi też różne rupiecie. Przy czym robienie porządku, oraz utrzymywanie go najwyraźniej sprawia mu podobny ból, jak wyrzucanie. On potrafi zrobic straszny bałagan mając do dyspozycji wyłacznie puste pudełko po fajkach, parę skarpetek i szklankę.
Ale nie o tym chciałam.

Znalazłam niedawno taką stronkę. Bardzo mnie to zaciekawiło. Większośc pomysłów z niej nieco się kłóci z moim pojmowaniem estetyki, ale jest też kilka fajnych pomysłów. Szczególnie podobają mi się te z wykorzystaniem butelek- żyrandole, wazony, miseczki. A wieszak na kieliszki do wina ze starych grabi mnie wręcz zachwycił.
Tak patrzyłam na te zdjęcia i mi się przypominały różne altany, pracownie i warsztaty, które mieliśmy. Stoły to mieliśmy chyba już na wszystkim- na kartonach, na regałach, na nogach od maszyn, na dużych wazonach, regały ze skrzynek, siedziska z donic, opon... donice ze starych garnków.
Mam nadzieje, że tego, co zaraz napiszę, nie przeczyta żaden z moich klientów ;)
Jednym z powodów, dla których moje stroiki się tak podobały, było to, że były po prostu fajne :) Interesujące. Ten interesujący efekt udało nam uzyskac, dzięki temu, że ja trochę inaczej niż wszyscy patrzyłam na materiały. Dla mnie nie było czegoś, co by nie mogło służyc, jako ozdoba.
Z hurtowni z dywanami i wykładzinami odbieraliśmy rury, na które to było nawijane. Od klientki, której my robiliśmy wystawy i aranżacje, a oni z kolei robili meble ze skóry, dostaliśmy chyba busa ścinek różnych skór, w różnych kawałkach... Tymi ścinkami oklejaliśmy rury- powstawały bardzo interesujace dekoracje.
Bardzo fajne dekoracje powstawały na rurach naciapanych pianką montażową, potem malowanych. Takie ucięte tuby tekturowe, robiły nam też za produkcyjne wazony- miałam regał z europalety, w który powbijane były rury- w tym trzymałam susz egzotyczny i kwiaty, z których robiłam stroiki.
Robiliśmy nawilżacze z donic pomalowanych farbą imitującą granit...
Malowaliśmy kieliszki od środka - i to służyło jako podstawa.
Tata ze spaceru z psem przyniósł patyki rdestnicy- to taka inwazyjna roślina, którą bardzo fajnie się obrabia- można ciąc nozykiem do tapet, wiązac drucikiem w różne formy- my robilismy z tego koszyki- w foremkach po jogurcie, okładało się kształt, a do srodka wciskało piankę montażową- kształt się trzymał, wystarczyło tylko nakleic denko z tekturki i zwiazac drucikiem. Zbierałam kasztany na spacerze i robiłam z nich wianki na grób- naprawdę śliczne.
Kiedyś wzięłam do ręki kawałek metalowej siatki podtynkowej. Zobaczyłam, że idealnie się układa w rękach, jest bardzo plastyczna. Z tego robiliśmy kryzy do kompozycji, osłonki i całą masę innych rzeczy.
Na wielkanoc wykorzystywałam tekturowe pudełka do jajek i skorupki z jajek...
Wymienialiśmy materac, luby go rozpruł, bo chciał wydobyc włókno kokosowe, które w nim było - do ochrony roślin na zimę. Były w nim całkiem fajne sprężyny ;) te sprężyny zapoczątkowały całą serię stroików na Boże Narodzenie, walentynki i Wielkanoc ;) Służyły po prostu jako świecznik :)

O żyrandolu z plastikowych butelek i koronki już pisałam. Na cytowanej stronce zobaczyłam taki organizer na czasopisma z butelek. Zrobię sobie taki, tylko jeszcze butelki owinę ta samą koronką :)

Ale jeszcze jedna rzecz mnie natchnęła do napisania tej notki.
Mówi się, ze dzieci są rozpuszczone, że chcą bardzo drogie zabawki... Tak też jest. Ale ostatnio ulubioną zabawą mojej siostrzenicy jest układanie różnych rzeczy z ... nakrętek plastikowych. Moja mama je zbiera, bo za te nakrętki jakieś dziecko dostanie wózek inwalidzki. Jest w tym sens, bo ponoc bardzo drogie jest odkręcanie nakrętek od butelek pet w punktach skupu ( butelka inny surowiec, a nakrętka - inny)
Nakrętki są różnokolorowe i jest ich już dużo.
I niemal codziennie dziecko, niemal od razu jak przyjdzie do babci, to się pyta, co dziś będziemy budowac z zakrętek... Układamy bukiety, robimy domki, serca, autka i zwierzątka z kolorowych nakrętek.
Tak naprawdę to taki mały brzdąc zabawi się wszystkim. Nie ma niedostatecznie ekscytującej rzeczy, kiedy się poznaje świat. Oprócz zakrętek- lubi się też bawic kocimi puszkami i sznurkiem. Lubi robic węzełki, lubi układac różne rzeczy ze sznurka, lubi zbierac różne rzeczy ( patyki, kamyczki, szyszki) i układac z tego różne konstrukcje według jej tajemnego klucza :)
Co mnie jeszcze bardziej dziwi- jej starsza o 3 lata siostra, która już jest "zepsuta" modnymi zabawkami, jak przyjeżdża z przedszkola do babci- również chce się tak bawic- zakrętkami, kocimi puszkami, sznurkiem i patykami. Jest wręcz zazdrosna, że młoda miała taki fajny czas u babci, a ona musiała iśc do przedszkola...

Jestem ciekawa, czy takie przedmioty, którym zostało nadane nowe życie mają jakąś swoją energię. I jaka to jest energia? łatwo się zastanowic nad wyrzuceniem, kiedy trzyma się w ręku coś, co ma 100 lat, ale moze to samo zastanowienie może spowodowac butelka pet? Przecież może służyc za budulec domu :)

wtorek, 28 sierpnia 2012

Zapachniało jesienią

Marznące wieczorem stopy przypominają, że kończy się lato, a zaczyna się jesień.
Jesień z pięknymi kolorami i łagodnym światłem, jak na starych fotografiach.

Temperatury zaczynają byc komfortowe, przynajmniej ja z radością żegnam upały.

Ze spacerów z małym Indiańcem przynosimy żołędzie i ustawiamy żołędziowe ludziki gdzie się da.

W maminym ogródku migdałek, który okazał się byc pigwowcem pięknie się już żółci. Ulubiona nalewka mojej mamy...
Winorośl zaczyna gubic dojrzałe owoce na wietrze. Tata robił wino. Wino było takie se.  Chyba tata próbował dopiero swoich sił w temacie, bo stoi przede mną szklaneczka z płynem o kolorze rozpuszczonych landrynek...
Teraz myślę, czy zostawic je sikorkom, czy zebrac i spróbowac też zrobic wino. W końcu kiedyś się nauczę. Czytałam, że te ciemne nasze ogrodowe winogrona potrzebują towarzystwa innych owoców...
Mam wielką chęc spróbowac. Będę potrzebowała rady w tej sprawie.

Z wielką przyjemnością robię zakupy na targowisku. To wszystko tak ładnie wygląda, kusi kolorami, błyskiem, kształtami.
Dokładam słoiczków do maminej kuchni. Chciałam wynieśc wieże ze słoików z leczo, ogórkami, pomidorami, kolorową papryką, ale mama mówi, że to tak pięknie wygląda, że cieszy oko, żeby zostawic.

A jeszcze tyyyle dobroci: papryki, pomidory, śliwki, gruszki, jarzębina...
Będzie jeszcze piękniej :)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Sama

Lubię być sama.
Lubię powyłączać wszystkie hałasujące urządzenia, zaświecić nastrojowe światełko i czytać, rozmyślać, pisać.
Lubię wstawać bardzo wcześnie rano i iść na przykład do sklepu. Ludzi mało, miasto śpi...

Niegroźna przypadłość, a jednak.
Czasem myślę, że taka skłonność staje się kolejnym pretekstem do zmieniania mnie. Tak jakby zagrożeniem miało być dla kogoś, ostrzeżeniem, że się nie podporządkuję, sygnałem czegoś niepokojącego.

Zawsze tak było, chyba już taka moja uroda. Lubiłam noce, bo wtedy mogłam sobie czytac i nikt do mnie nie mówił, jak to bywało w dzień.
Lubiłam zamykac się w łazience na długi czas. Mój tata mówił, że nie ma to jak w łazience ;)- jest ciepło, cicho i jest się w towarzystwie kogoś inteligentnego...

Jestem bardzo towarzyska, ale potrzebuję tez przestrzeni wyłącznie dla siebie. I bardzo bym chciała, by ta przestrzeń była szanowana. Nie chcę byc niegrzeczna, ani opryskliwa, ale ciągłe domaganie się ode mnie hałaśliwej obecności mnie męczy, a jak za dużo tego- to denerwuje. Nie interesuje mnie komentowanie strojów przechodzących osób, nie interesuje mnie piętnowanie i omawianie ich małych gaf...Lubię rozmawiac bardzo, lubię się wymieniac poglądami, ale nie lubię oczekiwania, że stanę na rzęsach i zabawię kogoś, kto się nudzi i w wyciągnę z kapelusza ciekawy temat do rozmowy. Ja się mało kiedy nudzę, a jak już tak jest- to sobie znajduję coś do zabawienia siebie.
A często mam wrażenie, że ktoś oczekuje ode mnie, że wejdę pod stół i zacznę szczekac, albo striptiz zrobię, żeby kogoś zabawic i uwolnic od udręki wolnego czasu.

Bardzo dużo mówię, potrafię zamęczyc gadaniem, ale też bardzo często milczę, bo nie interesuje mnie kłapanie dziobem o byle czym.
Mam małe kuku na punkcie obrony tych granic.

Taka wieczorna obserwacja... po dniu, w którym "uciekłam" do kuchni, żeby nie musiec odpowiadac na różne pytania, ani nie czuc brzemienia, tego, ze milczę.
Nie, nie jestem zła o coś.
Nie, nie wstałam lewą nogą.
Nie, nic mnie nie boli.
Nie, nie przeszkadza mi deszcz.
Nie, nic mi nie zrobiłaś/łeś.

środa, 22 sierpnia 2012

Logistyka i zakupy ( cd)

Kiedy pisałam o pewnym stylu życia, miałam głównie na myśli kilka kółeczek, które się zazębiają.
Jednym z takich kółeczek są zakupy, bo bardzo wiele od tego zależy.

Warto miec plan, ale żeby miec plan, trzeba miec też pojęcie o własnych potrzebach. Warto je zdefiniowac.
Już nie wiem, skąd się wzięła moja dyscyplina zakupowa- może chciałam się przypochlebic "teściowej"? ( teraz mi to bardzo pachnie absurdem, ale pewnie kiedyś tak było)... U niej było " mało wydawac", lubiła "udowadniac", że jestem beznadziejna, że mam dwie lewe ręce, nie umiem nic ( bo jak dziewcznka prosto po liceum moze coś umiec, coś wiedziec o życiu? jak można iśc na studia, a prócz tego jeszcze coś umiec?), oprócz wydawania...
Lubiła wszystko krytykowac- np pizzę, która z racji ciasta silnie jajecznego sieje cholesterolowe spustoszenie w naczyniach krwionośnych jej synka ( bez komentarza), lubiła udowadniac, ze za dużo wydaję, lubiła mnie "uczyc" "zdrowej polskiej kuchni"...A im ja byłam lepsza, tym ona była bardziej krytyczna. Jak kisiłam ( tak jak moja mama, a wcześniej babcia) buraki na barszcz, to ona starała się wyszukac w czym buraki sa szkodliwe, bo dla niej zdrowy barszcz to buraki + koncentrat... zresztą wszystko było szkodliwe... a jak nie szkodliwe- to bardzo drogie, pańskie, ponad stan. Albo niesmaczne :)
Zaczęłam pisac, co kupuję.
Pogubiłam się w chaosie, bo samo zapisywanie nic mi nie dawało.
Więc domowe wydatki podzieliłam na tabelki- tyle na warzywa, tyle na mięcho, tyle na przetwory...
Wszystko było źle...
Ale nawyk zapisywania mi został.
Po jakimś czasie, zebrałam się żeby przeanalizowac te wydatki ( ciągle wydawałam za dużo, zdaniem teściowej), chciałam znaleźc jakąs dziurę, którą  mi uciekają pieniądze ( cały czas myślałam, ze wydaję za dużo) - i w sumie znalazłam- analizując moje tabelki wyszło mi, że bywa, że coś kupuję a nie wykorzystuję, oraz (nieproporcjonalnie) duże miesięcznie kwoty na przetworzoną żywnośc ( w tej grupie były torebki z sosami, słoiczki z warzywami, i spory dział z "przyprawami"- bo przeciez cokolwiek bym nie zrobiła, to było niedobre). Niejako "przy okazji" zauważyłam, że codzienne zakupy nie tylko zabierają czas, ale również sprawiają, że kupuje się więcej, dużo więcej niż jesteśmy w stanie zużyc, dużo więcej, niż potrzebujemy.
Codzienne robienie zakupów sprawia, ze ulega się zachciankom, bardzo krótkotrwałym w czasie... Tak krótkotrwałym, że zaraz po wyjściu ze sklepu okazuje się, że to właściwie nie jest to, na co się miało ochotę.
Więc zaczęłam robic zakupy z kartką i nie codziennie. Zaczęłam wykorzystywac zasoby lodówki, oraz wykorzystywac zamrażalnik.
Mój luby ma takie kuku, że boi się, że będzie głodny ( to pozostałośc po doświadczeniu prawdziwego głodu- czyli takiego, że dziś czujesz głód, ale też wiesz, że jutro się nic nie zmieni- też go poczujesz, wraz z bezradnością, że może umrzesz), przeraża go widok pustej lodówki, doprowadza do bardzo mocnych stanów lękowych, musi widziec choc wysuszoną piętkę chleba ( bo jak jest chleb, to nie ma głodu- chocby miał byc suchy) i na nic argumenty "rozumowe", że przecież jest coś innego.

Zdefiniowanie potrzeb pomaga zaplanowac zakupy i pomaga na " zachcianki".
Jak się kupi jak najmniej przetworzone rzeczy, to można zrobic z tego wszystko, jak się kupi na przykład sos boloński- to trzeba jeśc w jakimś określonym czasie coś, do czego "sos boloński" pasuje...  A to tylko przykład.

Planowanie bardzo mi się przydawało, kiedy miałam 200 zł na miesiąc na jedzenie. 200 zł na miesiąc oznacza kupowanie ciągle tych samych rzeczy, ale nie oznacza jedzenie ciągle tego samego- o ile się nie kupuje przetworzonej żywności. Oznacza kupowanie mleka, mąki, jajek, marchewki, łopatki wieprzowej, oznacza jedzenie warzyw zamiast mięcha. Oznacza robienie pysznych past do chleba zamiast najtańszej mielonki, oznacza pieczenie chleba, robienie placków z ziemniaków, robienie placków z jabłek... Z bardzo wielu rzeczy trzeba zrezygnowac, ale najeśc można się do syta i jeszcze podzielic się posiłkiem.

W jakimś komentarzu pisałam, jak wyprawiłam przyjęcie, wydając 6 zł ( oraz mając słoiczki i rytualne co tygodniowe zakupy- mąkę, jajka, warzywa i przyprawy, oraz coś na śniadanie)
Za owe 6 zł kupiłam czekoladę, boczek i jeszcze coś, czego w tej chwili nie pamiętam...
Przyjecie składało się z babeczek z kruchego ciasta, które napełniłam nadzieniem z twarożku, boczku i zielonego marynowanego pieprzu- z czego wyszedł pyszny krem, który bardzo fajnie tez wyglądał), oraz jakieś drugie ( też na bazie twarożku), marynat ze słoiczków i tego co zazwyczaj mam w lodówce- pewnie zrobiłam jajka faszerowane ( nie wiem, czemu, ale wszyscy lubią. Naród po prostu pcha się do jajek ;) i jakąs sałatkę.
Na deser były babeczki napełnione budyniem ( budyń, a właściwie kisiel mleczny, w wersji skromnej robi się z mleka i mąki ziemniacznej, oraz dodatków owocowych ze słoiczków), oraz tort na spodzie z pierniczków, które upiekłam na choinkę- do ozdoby, ale jakoś nie znalazły amatorów do jedzenia, więc je zmieliłam w młynku i czekolady, którą kupiłam, masę stanowił jogurt o smaku kawy, wymieszany z kawą w formie galaretki ( pokrojoną na kosteczki) i kakao w formie galaretki ( tez kosteczki) a dekoracja była z kosteczek kawowo- kakaowych i potartej czekolady.
Na alkohol nie straczyło....ale goście wyszli zaopatrzeni w słoiczki, przejedzeni i zadowoleni.
Jestem w stanie wymyślic menu dla 20 osób za 100 zł- było o tym na gadkowym forum.
Był upieczony chleb, domowy smalec, pasztet z selera, żurek na domowym zakwasie, domowe grzybki i ogórki, oraz kilka deserów, na bazie domowych słoiczków. Na alkohol nie starczyło, ale napoje przynieśli goście.
Z recenzji przyjęcia wiem, że nikt nie wyszedł niezadowolony, albo głodny, a jeszcze jedzenia zostało.

Taka obserwacja potrzeb i stosowanie zdrowego rozsądku, przy tylko jednym założeniu, ze NIC SIĘ NIE WYRZUCI, oraz na planowanie na dośc krótki czas, sprawia, ze jedzenia zawsze trochę zostaje... Nie są to jakieś wielkie ilości, ale zawsze coś- wtedy w listę planowanych zakupów wkrada się mały zapas, zamiast łopatki, z której miał byc gulasz, albo rolady, albo gyros, a na obiad były placki, bo na nie był akurat apetyt, albo naleśniki z dzemem ze słoiczka- można kupic coś innego, na co budżet w podstawowej wersji nie pozwalał... fajną przyprawę, super olej, czy coś innego- co spowoduje, że nastepnym razem kuchnia będzie jeszcze fajniejsza, jeszcze ciekawsza, a wyzwania coraz bardziej śmiałe.

Nie kupuje niepotrzebnych rzeczy. Mam na ścianie w kuchni tablice, z rolką z kasy fiskalnej- zanim wytrzepię ostatnie szczypty majeranku ze słoiczka- mam juz majeranek na liście do kupienia, wiem na ile starcza pasta do zębów i szampon- kupuję zanim się skończą, wiem ile zużywam tygodniowo mąki, mleka, masła, ile potrzebuję porcji obiadowych, wiem kiedy potrzebuję kupic kawę i herbatę, nie staję bezradna na ataki "młockarni", bo umiem nawet  na szybko zrobic deser, czy prosty poczęstunek.

Jak już kilka razy pisałam- to wymaga wyłącznie myślenia i przewidywania. Że jutro też bedzie sie jadło obiad, że właśnie to jutro też istnieje, że ma się tylko jeden żołądek, który nie pomieści całego hipermarketu na raz, że to absurd, żeby przekładac swój status społeczny na wypakowany wózek, a głupota, by ten wypakowany w markecie wózek, po przeładowaniu do domu, przeładowac za kilka dni ponownie do śmietnika.

Tak naprawdę to jest proste: zrób sobie listę i używaj rozumu. Nie kupuj 4 kostek masła, jeśli potrzebujesz 2, nawet jeśli jedną z nich dostaniesz " za darmo"- tę drugą, już zapłaconą najprawdopodobniej wyrzucisz, wraz z ta darmową- to jaka to oszczędnośc? Sami wiemy najlepiej, co nam jest potrzebne, więc zupełnie nie warto tracic czasu na wysłuchiwanie, jak ktoś chce zaoszczędzic nasze pieniądze, bo ma ciekawą ofertę specjalnie dla nas.



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Umami, a kwestia przecieru ;)

To nie zaczepka, tylko uzupełnienie komenatrzy, które wstawiałam w ciągu ostatnich kilku dni, na zaprzyjaźnionych blogach - U Anovi , Raphaela i Riannon

Umami w skrócie określa wrażenie pełni smaku, nie jest  to właściwie inny smak, niż 4 znane podstawowe, tylko określenie właśnie doskonałej harmonii na języku.

O tym, co z nami robi umami można poczytac w tym artykule ( początkowo miałam zamiar się samodzielnie produkowac, ale z racji upału się zlasowałam i zwyczajnie rosół, który mam zamiast mózgu, mi zawrzał) i jeszcze w tym.
To wyjaśnia również, dlaczego dodaję przecier pomidorowy  lub suszone pomidory ( lub i jedno, i drugie) do sosu pomidorowego, czy też wielu innych. Właśnie po to, by uzyskac głębię smaku za pomocą naturalnych składników, a nie za pomocą E621. Próbowałam nazwac to własnymi słowami, ale wyszło mi tylko, że smak jest BARDZIEJ :)- co jest najprawdziwszą prawdą, ale możliwe, że nie tłumaczy dokładnie tego, co miałam na myśli.

Skoro już jestem przy suszonych pomidorach, to melduję, że w sobotę wysuszyłam w maminym piekarniku 2 kilo mięsistych pomidorów, odmiany lima. Wyszły mi 4 małe słoiczki, co dowodzi, że jeszcze przynajmniej 20 kilo powinnam wysuszyc, ponieważ tych suszonych w sobotę już prawie nie ma. Zazwyczaj suszyłam w suszarce do warzyw, ale te suszone w piekarniku zdecydowanie je przewyższają.
Bardzo polecam ten przepis. Od kilku lat suszę pomidory, w moim piekarniku ( nietrudno się domyslic, że lipa, bo za wysoka temperatura), w suszarce, dodaję różne rzeczy- świeże zioła, suszone, w różnych kombinacjach, ale z czystym sumieniem mogę powiedziec, że tak pyszne to mi jeszcze nie wyszły. Przeczytałam jeszcze komentarze pod notką i dodałam odrobinę cukru ( tyle, ile się mieści w trzech palcach) do już wysuszonych pomidorów, przed zalaniem olejem. I jeszcze odnośnie oleju- zawsze do takich różnych sloiczków, w których bazą jest olej staram się używac lepszych, niż do smażenia placków- oliwy z oliwek, albo oleju rzepakowego virgin, ale mama akurat nie miała nic z takich rzeczy, więc użyłam najzwyklejszego, najtańszego oleju. Nie zepsuł on pysznego smaku suszonych pomidorów.
Jutro kupię znów dwa kilo ( tyle mieści mi się na dwie blachy do piekarnika), ale spróbuję jeszcze inaczej- zamiast się lasowac, narzekac na upał, spróbuję wykorzystac słońce do podsuszenia pomidorów, a tylko dosuszę je w piekarniku. No i spróbuję dodac odrobinę cynamonu, zamiast cukru.

Jeśli chcesz sobie zrobic dobrze, zrób sobie suszone pomidory :)

niedziela, 19 sierpnia 2012

Jak w praktyce to robic?

Temat eliminowania chemii jest trudny z kilku względów.
Po pierwsze: brak świadomości ( o czym już było). Brak świadomości wynika  z kilku rzeczy, na przykład braku wiedzy, braku rzetelnej informacji. Producent wędliny, który zastosował kilka sprytnych sztuczek, zeby powiększyc objętośc, tak łatwo nie będzie chlapał ozorem, co tam dał. Wszystkie środki "E" przeciez są bezpieczne- tak jest napisane na oficjalnych stronach odpowiednich organów. Przecież nikt Ci nie powie, że można oślepnośc od tam czegoś. Glutaminian sodu w polskiej wikipedii może byc winnym co najwyżej "syndromowi chińskiej restauracji", ale już wikipedie w innych językach podają inne możliwości: np taką, że może on byc winien epilepsji, albo chorobie parkinsona.
Były przeprowadzane badania na temat związku chorób serca ze stosowaniem margaryny. Nie są też jakoś specjalnie rozgłaszane.

A z drugiej strony teorie spiskowe ( dośc popularne filmiki na YouTube), które brzmią trochę niepoważnie, jak teorie Danikena, które to filmiki w swym przekazie oddziałują na emocje, co budzi uzasadnione skojarzenia z jakąś próbą indoktrynacji. Próby oszukiwania ludzi, doświadczonych ciężką chorobą, szukających nadziei gdzie się tylko da... Co gorsza skuteczne niekiedy próby, które skutkują tym, że ludzie rezygnują z leczenia, wierząc w ... czary chyba są najlepszym określeniem na to, że witaminą c, soczkami i warzywami, albo wpychaniem ziarenek cieciorki w rany, można wyleczyc raka. Oszustwa w obrocie żywnością " ekologiczną", wykorzystywanie mody, by coś mało wartościowego sprzedac za ciężkie pieniądze.
Komu wierzyc?

Z jeszcze innej strony- świadomośc budzi tez pesymizm, że się nie da, a w najlepszym razie jest to kosmicznie trudne, wymaga wielkich starań i jest strasznie meczące. A to nieprawda. Tak właściwie wymaga tylko myślenia i przewidywania.
Zasadniczą trudnością jest to, że jeśli chce się upiec chleb, to trzeba o tym pomyślec 24 godziny wcześniej.
Nikt mi nie powie, że wsypanie mąki i wymieszanie jej z wodą i drożdżami jest tak strasznie trudne i meczące. Nawet 3- latek dałby radę.
Nikt mi nie powie, że wsypanie mąki, albo płatków zbożowych do garnka i zalanie jej ciepłą wodą jest niesłychanie trudnym zadaniem, i zajmuje tak strasznie dużo czasu, że człowiek sterany 8- godzinną pracą, zwyczajnie nie da rady. Płatki tez nie wyglądają jakoś groźnie, zeby trzeba się było ich bac. Nie jest to równiez jakaś kolosalna inwestycja, nawet gdyby się okazało, że nie wyszło, czy nie smakuje. Trudnością może byc jedynie to, że jeśli chce się zjeśc żurek, to trzeba pomyślec o tym 4 dni wcześniej, by dac czas naturze, by zadziałała i przemieniła zboże z wodą w żurkowy zakwas, albo buraki z czosnkiem w zakwas buraczany...
Nikt mi nie powie, że podgrzanie mleka, oraz wlanie go do termosu wraz z jogurtem żywymi kulturami bakterii, jest również aż tak trudnym zadaniem. Oczywiście nie ze wszystkim tak jest. Są rzeczy wymagające i trudu i czasu.
Więc może warto zacząc od takich naprawdę prostych rzeczy, kompletnie niemęczących, by uwierzyc we własne siły, a potem wykorzystac zdrowy sceptycyzm, by porównac własne siły z zamiarami?

Kolejny odruch "obronny" ;) zaczyna się od  "nie": " nie umiem" ( chodzic tez kiedyś nie umiałaś/ łeś), "nie mam czasu, mam dzieci, męża, psa, kredyt do spłacenia, pracę" ( twoja doba ma tyle samo godzin, co doba Leonardo da Vinci), " nie mam pieniedzy" ( a na bezmyślne wyrzucanie, na kupowanie czegoś, co jest warte kilka groszy, za cięzkie złotówki, to masz?), "nie opłaca się samemu gotowac, gaz jest drogi" ( a kupowanie róznych suplementów, na trawienie, na cerę, na włosy, na odchudzanie- opłaca się? ), "nie chce mi się studiowac etykietek na produktach" ( mnie też nie ;) dlatego nie studiuję, makaron, to tylko żółtka i mąka- jeśli jest coś więcej tam napisane, to nie czytam dalej, tak ze wszystkim) "nie mam odpowiedniego, drogiego sprzętu ( jogurtownicy, thermomiksa, odpowiedniego pieca)"- tylko jeśli nie masz rąk, możesz tak powiedziec, Moni na przykład gotuje bez kuchni i piecze bez piekarnika ;)...

Jeśli chcesz, znajdziesz sposób, jeśli nie chcesz - znajdziesz powód.

Dlaczego ja chcę? Co z tego mam?
Patrzę pod kątem korzyści dla siebie, przecież też jestem leniwa. No i potrzebuję czasu na czytanie, pisanie, internet, spotkania, seks, wycieczki na rowerze, długie kąpiele, szycie, malowanie, inne zainteresowania...
Dla mnie korzyścią jest znalezienie smaku dzieciństwa... korzyścią jest także przygotowanie posiłku dla nas- który luby by chwalił, po którym będzie miał dobry cukier, po którym nie będzie łaził po ścianach z powodu bólu żołądka...
Na szczęście- mnie ( oraz lubego) nikt nie pasł przetworzonymi produktami- nie mamy alergii. Na szczęście nasze wątroby jeszcze funkcjonują na tyle, że nie ma na liście podstawowych produktów, takich, które byłyby wykluczone...
Zalecana dla nas jest OGÓLNA zdrowa dieta, taka jak dla wszystkich zdrowych osób- ograniczenie tłuszczy zwierzęcych i węglowodanów. To nie oznacza jakichś wielkich wyrzeczeń, ani ciągłego przypominania, że MUSIMY SIĘ ZDROWO ODŻYWIAC- bo wcale nie musimy, tylko chcemy ( mieć prawidłowy cukier, dobre ciśnienie, ładną i pachnącą skórę), jak mamy chęć na smażony boczek- to jemy- ale nie na każdy posiłek, tylko raz na kilka tygodni. Jemy słodycze, ziemniaki, chleb...
Korzyści dla nas: tanio, wiemy co jemy, wiemy co nam służy, kupujemy tyle, ile wykorzystamy- szanując własne portfele, nie kupujemy na tackach, w opakowaniach, więc nie produkujemy aż tylu śmieci ( kiedyś rozpakowanie zakupów dawało pełen kosz na śmieci, bo lądowały tam kartoniki, pudełka, tacki)
Już nie mówiąc o naprawdę dobrym jedzeniu :)

czwartek, 16 sierpnia 2012

Takie różne w przerwie

Przerwa od chemii jest :)

Od jakiegoś tygodnia bawimy u mamy. Luby porządkuje piwnicę po tacie, a ja bawię siostrzenicę, gotuję, zaprawiam.
Mały Indianiec ma 3 latka i nawija, nawija, nawija...Buzia się jej nie zamyka od 6.30 do 18.30. Ujeżdża starą ciotkę, męczy koty, każe się prowadzac na plac zabaw, karmic kaczki, oglądac ze sobą kreskówki i gada, gada, gada...
Jak jest wyspana, to nawet jest grzeczna, słodka i ugodowa.
Chodzimy nad stawy, zbieramy kwiatki, układamy bukiety, układamy babki z piasku. Fajnie, tylko męczące.
....
Kupiliśmy ogórki i włożyłam je do słoików.
Kupiliśmy pomidory, paprykę i chciałam zrobic leczo do słoików, ale duża częśc papryk była diabelsko ostra ( a według pani " nawet trochę ostra"). Musiałam dokupic jeszcze dwa razy tyle, ile miałam, żeby tę ostrośc zniwelowac. Redukuje się na razie ( nadal ostre, ale już da się wytrzymac).
....
Przepis na domową pizzę ( cienkie ciasto).

Ciasto:
2 szklanki mąki pszennej
0k 20 g świeżych drożdży
ok 200 ml ciepłej wody
Łyżeczka cukru, łyżka soli, odrobina gałki muszkatołowej, łyżka oliwy ( ew. zioła prowansalskie)

Logistyka:
1. Posiekac cebulę, czosnek, oskalpowac pomidory ( sierpień jest, grzech korzystac z puszkowych ;) No, moze nie grzech, ale głupota ;) ), wykroic twarde z pomidorów, posiekac na mniejsze kawałki.
Cebulę zeszklic, dodac czosnek, dodac łyżeczkę koncentratu, leciutko zredukowac, można dac łyżeczkę balsamico ( nada charakteru), wrzucic pomidory, odparowac (Ok 10- 15 minut), dusic, przyprawic pieprzem, słodką papryką, cukrem ( ja używam cynamonu, do łamania kwasowości pomidorów) ziołami. ( kolejne 15- 20 minut), zblendowac. Jesli mamy więcej czasu, warto sos robic dłużej, bardziej odparowac

2.Włączyc piekarnik 180 stopni ( góra- dół), maminy grzeje się ok 30 minut

3. rozmieszac drożdże w ciepłej wodzie, nakarmic cukrem, dodac łyżkę mąki. Poczekac, aż ruszą.

4. Sos nam się dusi, przygotowujemy pozostałe dodatki- to, co ma się znaleźc na pizzy, pokroic, odsączyc, czy co tam trzeba.

5. Drożdże nam w tym czasie "ruszyły" należy je wymieszac z mąką, solą i przyprawami. Zagnieśc ciasto z łyżką oliwy, trwa to ok 2-3 minut, trzeba uderzyc kilka razy o blat, żeby ciasto odpowietrzyc.

6. Ja to robię na papierze do pieczenia- rozciągam w rękach ciasto na mniej- więcej okrąg, brzegi lekko podnoszę do góry. Nie czekam, aż ciasto zacznie rosnąc- od razu sruuuu do piekarnika.

7. Posmarowac sosem, posypac serem, rozsypac dodatki, posmarowac sosem, znów posypac serem.

8. Do piekarnika ( ja sobie pomogłam dużą deską do krojenia, która potem wyjęłam, oczywiście :) na około 20 minut.

9. Poczekac aż ostygnie, zjeśc. Można polac jakimś sosem ( keczupem, czosnkowym, albo jakims inkszym)

Z tego wszystkiego widac, ze najbardziej pracochłonną czynnością jest przygotowanie sosu. Warto tego sosu zrobic więcej i zapasteryzowac, albo zamrozic. Sos zapakowac do małych słoiczków ( takich po musztardzie)- nie da się ukryc, ze im dłużej odparowywany, tym bardziej słoneczny jest, aromatyczny i smakowity.
Można sobie skrócic- smarując koncentratem pomidorowym, wzbogaconym posiekaną, zeszkloną cebulą, zeszklony czosnkiem i ziołami.... ale to zdecydowanie nie to.
Można smarowac innymi rzeczami ( w zalezności od wyobraźni smakowej i dodatków)- pastą ajwar, adżiką ( pycha), albo pesto.
....

Poza tym, to negocjuję z lubym, żeby się zgodził zabrac do Rybnika ( na zawsze) dwa małe Srajdki- około 6- tygodniowe kociaki. Dwa- bo jednemu byłoby smutno.
Jeden jest srebrno- szary, a drugi biało- czarny. Najfajniejszy ma ogonek- na końcu białą kropkę, jakby zanurzył ogonek w białej farbie. Nazywa się Kropka w związku z tym. Ten drugi nazywa się Malinka ( ale nie wiem w związku z czym ;) chyba raczej bez związku)
Srajdki sa super, chociaż płęc ich jest nam na razie nieznana. Nauczyły się już załatwiac do kuwety, ale jeszcze ssają matkę...

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Co budzi wątpliwości różnego rodzaju? ( cd)

Poprzednią notkę należy traktowac jako zagajenie :)
Pisałam o swojej nieufności wobec przemysłu, a przede wszystkim wobec koncernów.
Jakiego rodzaju są te wątpliwosci?
Ano wszelkiego.
Począwszy od tego, że nie ma nic za darmo.
Więc wędlina za 6 zł budzi uzasadnione wątpliwości, z czego się składa.
Podobnie każda inna rzecz. Jogurt, który zawiera 1,6 ( słownie: jedna i sześc dziesiątych) truskawki, a reszta to pestki, które są odpadem do produkcji czegoś innego, troszkę trocin ( jak najbardziej naturalne są :) Tylko pytanie, czy rzeczywiście ktoś swiadomie by dosypał trocin do swojego pożywienia), naturalny barwnik wykonany z pajączków pewnego rodzaju ( jak najbardziej naturalny ;) Pająki sa naturalne do bólu ;) )troszkę estrów zapachowych, kilka E, troszkę zagęstników. Mamy doskonałą ceną 1,5 zeta :) za 125 ml ( a co! :D promocja :D) Litr mleka kosztuje 2 zł. + jogurt z żywymi kulurami bakterii ( i niczym innym- mleko+ bakterie+ termos= jogurt naturalny, który można później wzbogacic, truskawkami, jabłkiem, porzeczkami, malinami, gruszkami, czekoladą, orzechami, migdałami, selerem, marchewką i tysiącami innych rzeczy)
Matematyka na poziomie 3 klasy podstawówki. Ale cała sztuka polega na tym, żeby kogoś przekonac, że 1,5 zeta (razy osiem, bo to właśnie daje 1 litr. Czyli 12 zł za litr) jest mniej niż, 5 zł w sumie...Brak nawyku korzystania z rozumu? Nie oceniam.

Ciekawa historia byłą z pewną akcją marketingową pt " pomysł na..."
Otóż z badań przeprowadzonych na Polkach wynikało, że są niezwykle tradycyjne, bardzo nieufne wobec chemii. Sama mam książkę kucharską z lat chyba 50- tych ubiegłego wieku, w której stoi, jak byk, że używanie kostek rosołowych, gotowych sosów, czy gotowych dań świadczy o lenistwie gospodyni.
Od ubiegłego wieku mineło trochę czasu, ale mentalne zmiany ustępują przecież wolniej.
Co należało zrobic? Należało Polki przekonac, że kupując "pomysł na" tak naprawdę kupują nie gotowca, a... przyprawę. Nadal są dzielnymi kapłankami domowego ogniska, nadal ich kuchnia jest niespotykana i wydzielająca miłośc, a bonusem jest... oszczędzanie ich cennych minut, w której bez gotowca, musiałby w pocie czoła, pracowicie podgrzac śmietanę, by ją zmieszac z majerankiem na przykład.
Ja tam zawsze byłam nieufna wobec miłości w proszku...

Odnośnie ekonomii domowej, to często się zastanawiam, kiedy patrzę na wózki ludzi w markecie, skąd mają tyle pieniędzy... żeby je tak bezmyślnie marnowac. I już nawet nie mówię teraz o wyrzucaniu jedzenia, które się bardzo prosto przekłada na wyrzucanie własnych pieniędzy.
Niekiedy mam chęc zaproponowac: wpuśccie mnie do swojej kuchni na tydzień. Powiedzcie, co lubicie, a ja Wam to zrobię. Dajcie mi tylko zatrzymac różnicę w cenie, między tym co ja zrobię, a między tym co wydacie na gotowce. Byłabym bardzo bogata. I to w krótkim czasie. I to nie rezygnując ze swojej normalnej aktywności życiowej.
A potem słyszę- mnie nie stac na zdrowe jedzenie, na naturalne jedzenie.
Jakieś jaja. I totalny brak nawyku korzystania z własnego rozumu...

Grubszego kalibru są inne wątpliwości. Takie bardziej etyczne.
Małe chińskie rączki dzieci robią moje spodnie, bym mogła je kupic za 20 zł. My mamy związki zawodowe, te dzieci nie. One za swoją kilkunastogodzinną dzienną pracę dostają wynagrodzenie równowarte kilku centów. Naprawdę muszę miec co chwila nowe spodnie? Te moje już po dwóch praniach naprawdę nadają się wyłącznie do wyrzucenia?
I to nieprawda, że portki, co innego, a kostka rosołowa- co innego. To tylko inne oblicza tej samej sprawy... Ogromnej pazernosci jednych, którzy żerują na innych. Dla których liczy się wyłącznie brzęczący zysk, przeliczalny na brzęczące współczynniki.
Na tej fali powstał nurt "sprawiedliwego handlu".
Moje serce jest całe po tej stronie.
Jest po stronie pracy, która nie jest niewolnictwem. Która nie alienuje człowieka od efektów pracy jego rąk.
Pracy, która jest częścią życia, tworzącą wraz z innymi dziedzinami pełnię człowieczeństwa.
Takiej pracy pragnę sama dla siebie też.
Sokrates ponoc powiedział, kiedy się przechadzał po targu, że jest szczęśliwy, kiedy widzi, bez ilu rzeczy może się obyc. Ja myślę podobnie. Szczęśliwemu człowiekowi nie można nic sprzedac... więc trzeba stworzyc poczucie, że nie ma pełni; nie jest wystraczająco zadowolony, z tego co ma. Trzeba mu wmówic, że ma jakiś brak... A ten sprzedawca marzeń zaraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ten deficyt wypełni- za jakąs drobną kwotę w " pomyśle na" czarodziejsko wypełni dom wiezią i miłoscią... A nawet moze te wartości rozłożyc na dogodne raty... A te raty są tak dogodne, ze od momentu otrzymania dowodu osobistego ( a tym samym nabycia zdolności do wykonywania czynności prawnych) ... staje się człowiek niewolnikiem banku i spłacanych rat. A wszystko w aurze "bo MY przecież chcemy spełniac TWOJE marzenia" Nic nie trzeba robic, tylko jeden podpis złożyc,  a jutro, jak zwykle iśc do pracy... Dopiero w następnym miesiącu się okaze, że jeszcze swoich marzeń nie udało się spełnic, ale już trzeba za nie zapłacic...

Inną wątpliwośc etyczną budzi degradacja środowiska naturalnego.
Za to już płacimy. Wszyscy.
Nawet nie chodzi mi o to, że gleba zatruta, w morzu się kąpac nie można, do lasu strach wejśc.
Jest biznes na oleju palmowym. Ma  on doskonałe zastosowania. Jest substancją wszechstronną i idealną wręcz.
We wszelkich gałęziach przemysłu. W spożywczym, kosmetycznym, nawet cieżkim przemyśle.
Super, prawda?
Daje lekką smarownośc margarynom ( i wszystkim co na bazie margaryny powstaje: przemysłowym słodyczom, wszelkim gotowcom, lodom, wszelkimi daniami przetworzonymi), oraz kremom do twarzy i tysiącu innym rzeczom. Nie da się wyeliminowac. Można jedynie powiedziec na swoim podwórku: NIE, ja do tego ręki nie dołożę.
Rzecz w tym, że popyt na olej palmowy powoduje, że poszczególne rodziny oddają swoją ziemię, swój kawałek lasu na uprawę pod pozyskiwanie oleju palmowego...

Kolejną wątpliwością  etyczną jest dręczenie zwierząt, przez przemysłowy ich chów, a w szczególności- ubój. Nie mam zamiaru epatowac tu okrucieństwem, ani apelowac o niejedzenie ich tkanek.
Mam tylko pytanie: naprawdę musimy jeśc mieso na każdy posiłek? 3 razy 7 dni w tygodniu?
Naprawdę musimy na jeden posiłek 4 osobowej rodziny zabijac aż dwie kury codziennie? bo tylko udka są atrakcyjne? Wychowałam się po części na wsi. Nie jadło się mięsa codziennie. Mięso się jadło od święta.
Szanowało się zwierzeta, które zapewniały byt wieloosobowej rodzinie. Nie dręczyło się ich. Nie tuczyło, by zoptymalizowac zysk. W pierwotnych kulturach myśliwy, który upolował zwierzę, dziękował mu za to , że za sprawą jego ofiary jest w stanie wyżywic swą rodzinę.
Tej pokory bardzo nam brakuje.
Pokory, a nie litości... Mamy zwierzątka do kochania i do jedzenia. Te do kochania, są hołubione, bo to przecież członek rodziny, można mu fundowac ubranka i leczenie, na którego nie stac ludzi... te do jedzenia- pogardzane, to tylko źródło białka i samozadowolenia...

( jeszcze nie skończyłam ;>)

czwartek, 9 sierpnia 2012

Dlaczego gotuję bez chemii?

Celowo dałam wabika z postaci zakazanych słów w tytule ;)
Zauważyłam, że określenie " bez chemii" zamyka natychmiast ludziom głowy i kojarzy się z czymś paskudnym, pozbawionym smaku i konsystencji. Natychmiast wywołuje kontrę w postaci " nie ma jedzenia bez chemii", zatruta woda, powietrze, gleba, nawozy dodawane do roślin, pasze z bukwiczym ... Mało kto ma samowystarczalne gospodarstwo, w którym ma kontrolę nad tym, co daje do roślin, czym karmi zwierzęta.. a ekologiczna marchewka kosztuje 10 zł, w dodatku zawsze jest podejrzenie, co do rzetelności i uczciwości firm, które się tym zajmują.
Jednak każdy ma kontrolę nad tym, co wrzuca do własnego garnka oraz na co wydaje własne pieniądze.

Już nie pamiętam od czego to się wszystko zaczęło...
Od ciekawości poznawania nowych smaków?
Od chęci nauczenia się gotowania?
Od podróży sentymentalnej do smaków dzieciństwa?

Kiedyś stołowałam się głownie w lokalach różnej maści. Zastanowiło mnie, dlaczego niemal wszystko ma identyczny smak. No i jaki to jest smak. Doszłam do wniosku, że jest to smak wegety, jarzynki, czy jak to zwał. Ryba, kurczak, schab- wszystko smakowało niemal identycznie. Pomyślałam sobie, że przecież tak chyba nie powinno byc. To jeden z pierwszych dzwonków był, bo zaczęłam we własnej kuchni różnicowac smaki. Robiłam na przykład grilla i przygotowywałam kilka różnych marynat- łagodną, ostrą i powiedzmy słodko- kwaśną.
Kolejny dzwonek zadzwonił, kiedy kupiłam  w jakimś markecie różne przyprawy. Po otwarciu torebek okazało się, że wszystkie wyglądają identycznie i pachną identycznie. Sianem.
Moje zaufanie do przemysłu zostało poważnie nadszarpnięte, ale też i wzbudziło to moją ciekawośc... Jak to naprawdę pachnie? Jak to smakuje? Znalazłam kilka sklepów z naturalną żywnością* i zaczęłam gromadzic przyprawy w nierozdrobinionej postaci. (* nie uzywam zwrotu "zdrowa żywnośc" ani też "ekologiczna żywnośc". Ponieważ to kolejny zwrot zamykający ludziom głowy i prowadzący do tego, że zostają postawieni przed koniecznością "obrony vegety", jak własnej cnoty. Może z bezradności, może z jakiegoś innego powodu)
Do mojej kuchni wkradły się naprawdę piękne zapachy. I tak naprawdę to wtedy się zaczęła dopiero nauka gotowania. Jak przyprawic bez jarzynki? bez kostek rosołowych? Jak wydobyc smak?
Moze miałam łatwiej, bo kuchnia mojej mamy to kuchnia bardzo tradycyjna, oparta na produktach, a nie półproduktach. Mama, owszem używała czasem mieszanek przypraw, ale sporadycznie i podchodziła do tego bardzo nieufnie. Były u nas zawsze przyprawy, zawsze zupy na bazie wywarów, zawsze surowe warzywa, mięso i nabiał, kupowane nieprzetworzone. W dzieciństwie spędzałam większośc wakacji u babci na wsi. Wiem jak wygląda krowa, wiem, jak wygląda świnia, kura, wiem skąd się bierze mleko ( wbrew pozorom wcale nie z kartonika w biedronce), jajka; wiem, jak wygląda kalafior, pomidor, śliwki...
Tego samego chciała się dowiedziec o przyprawach. Jak rosną, zanim trafią do torebeczki w markecie.
Jak kwitną, jak i czy owocują...

Ponieważ mam naturę trochę takiego naukowca- eksperymentatora to chciałam się dowiedziec WSZYSTKIEGO na temat przypraw, składników, od nasionka do efektu końcowego, od plemnika do kotleta ;))) Dowiedziałam się wtedy o glutaminianie.
Bardzo ciekawa historia z nim jest.
Coś podobnego do naszej " przyprawy" maggi wynalazł pewien Japończyk. A uzyskał to ze sfermentowanych glonów. Umam- piąty smak. Zasadnicza różnica między tamtą przyprawą jest taka, że jest to naturalna fermentacja, a nie chemiczna.

Cały psikus z chemicznym  glutem ( tak go pieszczotliwie nazywam) jest w tym, że on silnie uzależnia. I zwyczajnie komuś, kto już się zdążył od gluta uzależnic, jedzenie nie smakuje. Wydaje się płaskie, pozbawione smaku, kompletnie nieprzyprawione. Mąż nie chce jeśc, dzieci nie chcą jeśc, nawet pies nie chce jeśc ;)
A ponieważ ów glut jest wszędzie- we wszystkich gotowcach, w każdym jednym gotowym sosie, w większości wędlin ( szczególnie tych tańszych), w prawie każdej gotowej mieszance przypraw, naprawdę ciężko z nim walczyc.
Tym bardziej, że ciężko stanąc w pojedynkę przeciwko wielkiemu koncernowi. Wielki koncern mami mnie na każdym kroku, ze chce dla mnie dobrze, że chce zaoszczędzic mój czas, że chce zaoszczędzic moje pieniądze... A ja już duża jestem i nie chcę, żeby ktokolwiek kontrolował mój czas, czy moje pieniądze. Zresztą może jeszcze o koncernach opowiem...

Tak naprawdę to jest wojna. Trzeba miec bardzo silną motywację, żeby do niej stanąc. Tą silną motywacją moze byc zdrowie. Oszukana natura broni się. Jeszcze się broni, pewnie za jakiś czas przestanie i wypuści kolejne pokolenia ludzi na przykład pozbawionych kubków smakowych. Na razie jeszcze się broni. Wysyła sygnały alarmowe  chocby w postaci dotkliwych migren ( czasem wystarczy wyeliminowac gluty z jedzenia, żeby na zawsze pożegnac się z migrenami. Tak miał na przykład mój luby. Jego migreny były tak dokliwe, ze rzygał jak kociak, miał światłowstręt, zaburzenia widzenia- aury, nadwrażliwośc na zapachy. Od czasu kiedy karnie relegowałam z kuchni vegety, jarzynki, kostki rosołowe, nie miał ani razu migreny), w postaci różnorodnych alergii. Można się  pukac w głowę i śmiac z kogoś, kto w domu robi jogurt z mleka, a potem miesza z truskawkami, czy tam czymś innym. Ten śmiech i pukanie w głowę ustaje w jednym momencie, ze skutkiem natychmiastowym, kiedy trzeba ratowac życie dziecka, które doznało szoku anafilaktycznego w wyniku zjedzenia jogurciku, w którego składzie NIE BYŁO orzeszków arachidowych, naomiast owe orzeszki znajowały się w zakładzie.

Jednak zdrowie to nie jest moja motywacja. Błyszczące włosy, ładną cerę, świetlistą skórę, nigdy nie bolesny, ani wzdęty brzuch, żadnych kłopotów z żołądkiem uważam po prostu  za miły bonusik wynikający z pewnego stylu życia.

Moją motywacją jest bardziej filozofia życiowa.
Jestem całym sercem po stronie tego, co jest jedyne i niepowtarzalne na świecie. Moje serce jest całkowicie po stronie sprawiedliwości społecznej ( vide: koncerny, ale o tym też może innym razem)).
To pewien styl życia ( ale może o tym innym razem).

Wiele różnych idei prowadzi do tego, bądź podobnego stylu życia. Obrońcy zwierząt w tę stronę zmierzają, ekolodzy dreptają podobną ścieżką, ludzie którzy wymyślili "sprawiedliwy handel" tez nią w tym kierunku idą.
Dla kogoś, kto z szacunkiem podchodzi do siebie, swojego organizmu, do swojego środowiska naturalnego, oraz społecznego, kto z szacunkiem odnosi się do własnych korzeni, kto ceni sobie możliwośc dokonywania własnych niezawisłych wyborów, kto lubi prawdę oraz kto kocha dobrą kuchnię ;))) to tak naprawdę jedyna droga.

Iv, czekam na Twoją notkę :)

środa, 8 sierpnia 2012

Człowiek to się jednak starzeje...

Luby zabrał się za naprawę regałów, które wzięły i się były rozleciały. I tak zaczął sprzątac wszystkie te graty, które tam się zachomikowały. Przyniósł album ze zdjęciami moimi... I tak siedliśmy sobie, jak dwa starziki na kanapie i oglądaliśmy zdjęcia.
Jeju, ile rzeczy mi się kiedyś chciało. Wpadł mi na przykład pomysł, żeby jechac do Milówki na ciacho ( dobra cukiernia tam była), wsiadałam w pociąg i jechałam 2 godziny na ciacho do cukierni. A potem na chwilę nad rzekę i znów w pociąg. Że mi się chciało.
Tak sobie myślę, kiedy ja na to wszystko znajdowałam czas: na malowanie i to jeszcze sama sobie robiłam blejtramy- potargałam mamie wszystkie szacowne prześcieradła z takiego grubego lnu, bo dobrze się na tym malowało. hi, a ramki gładziłam za pomocą pilniczka do paznokci :)
Biżuterię robiłam, nawlekając na przykłąd pestki z jabłek na nitkę. Albo z wysuszonych kostek sera zółtego... kroiłam na kosteczki, suszyłam, a potem malowałam lakierem do paznokci... albo z kostek kurczaka- z szyjki.
Szyłam ubrania dla siebie, zasłony, haftowałam jakieś proste wzory, robiłam z tatą, a później z lubym meble.
Czytałam jak szalona.

Fascynował mnie teatr. I o tym własnie chciałam napisac, bo znalazłam zdjęcia z jednego przedstawienia.
Otóż z kilkoma koleżankami spotykałyśmy się raz w tygodniu, co raz u kogoś innego. Gadałyśmy, gotowałyśmy coś dobrego... Wtedy polubiłam gotowanie. A już wspólne gotowanie to w ogóle bajka. Chodziło o to, zeby z maksymalnie prostych i tanich składników ugotowac coś fajnego. Interesującego.
Już nie pamiętam, co ja gotowałam... Znaczy pamiętam, ze raz były placki ziemniaczane z sosem grzybowym, ale to nie ja robiłam, tylko tata. Nikt nie umiał zrobic takich placków ziemniaczanych, jak mój tata. Ja też nie umiem, choc setki razy patrzyłam jak robi, pytałam, mama pytała... Tata mówił, że one są takie dobre, bo on kawałek serca w nie wkłada...
eh...
( a sio paskudne myśluny, a sio)
Pamiętam, ze koleżanka robiła taki jakby tort z makaronu. Taka zapiekanka w formie tortu. Makaron kalafior, ser, śmietana i szynka. Pamiętam, z inna robiła kaszę z papryką i kiełbasą. A inna jeszcze zapiekanki z chleba i sałatki szwedzkiej ( ogórkowej).
O i jeszcze taki smak: czerstwy chleb  z tostera, gorąca grzanka smarowana masłem, z pomidorem. To się nazywa bruschetta, hi, ale ja wtedy o tym nie wiedziałam i mnie ten pomysł zachwycił i do dziś stosuję :)
Albo kisiel z wiórkami jabłka...

No tak... Miało byc o teatrze, a ja znów nawijam o jedzeniu. :D
W trakcie tych spotkań umyśliłyśmy sobie, ze zrobimy przedstawienie.
"Tango" Mrożka.
Nauczyłyśmy się ról, pokombinowałyśmy stroje i ... zrobiłyśmy to.
W dużym pokoju jednej z koleżanek. W zasadzie dla jednego widza- naszej polonistki, no i dla nas samych.
Luby patrzył na mnie, jak na kosmitkę... że tez mi się chciało... bo on to wolał gorzałę nielegalnie chlac, albo z laską się gdzies urwac spoza zasięgu rodzicielskiego wzroku...

Sama się sobie dziwię, bo teraz to mi się nie chce nawet iśc do Domu Kultury zeskanowac zdjęc, zeby Wam pokazac...

Editka:
Jednak się ruszyłam do tego DK


wtorek, 7 sierpnia 2012

Jest lato...

... więc musi byc gorąco...
Ale aż tak?
Ostatnich kilka tygodni to bezustanny upał, w dzień i w nocy. Kilkuminutowe opady nie poprawiały sytuacji, tylko do przeszło 30 -sto stopniowego rozpalonego powietrza dodawały oblepiającą wilgoc.
Dla mnie tak wysoka temperatura jest torturą.
JUż się zastanawiałam, czy nie narysowac okręgu, nie wziąc kijaszka i rytmicznym postukiwaniem - jak mistrz wombatu- nie próbowac sprowadzic deszczu czarami. Powstrzymało mnie tylko to, że ostatnia moja próba z kijaszkiem zaskutkowała wzrostem temperatury o 2 stopnie!

I oto wczoraj owacjami na stojąco powitaliśmy gwałtowną burzę :)
Pierwsza przespana noc od kilku tygodni, bo wcześniej z gorąca i przez komary nie spałam prawie wcale.
Dziś bardzo przyjemne 20 stopni. Upał z przyjemnością oddaję Iwonie, do sprawiedliwego podziału z Monią ;>

I jeszcze chciałam tylko napisac, co wynikło jak na razie z ogródka na balkonie.
Jak na razie wynikły zioła.
Z nad wyraz wybujałej mięty, zrobiłam to ( bez cukru i pietruszki), przesączyłam, mietową pulpę zamroziłam na zaś- np do marynaty do mięcha, abo do ciasta, a płyn zamroziłam w pojemniku do kostek lodu. I tak- taka kostka ma bardzo fajny zapach mięty, ale po zamrożeniu traci ten swój cudny soczysty zielony kolor, a kiedy kostka się rozmraża w napoju pływają zielone farfocle.
Mam zamiar zrobic jeszcze syrop miętowy, jak wygolona mięta nieco odbije.

Pozostałymi ziołamu aromatyzowałam oliwę i ocet jabłkowy. Oliwę na zimno, ocet na ciepło.
Ocet jabłkowy aromatyzowany płatkami róż, oliwa z papryczką chili, papryczką rawit i czosnkiem, oliwa z tymiankiem, skórką cytrynową i kolorowym pieprzem, ocet jabłkowy aromatyzowany czerwoną bazylią, cząbrem, tymiankiem pomarańczowym, ostrą papryczką i kolorowym pieprzem.
Będę jeszcze robic suszone pomidory w zalewie ziołowej, grillowane papryki w zalewie ziołowej, suszyc zioła i mrozic.
No i będę miec jeszcze dużo lawendy, zastanawiam się, co z tym zrobic.
Szkoda, że pani od której kupowałam lawendę nie wiedziała, jaki rodzaj posiada. Ale to własciwie normalne, niestety. Gdyby roślinki były opisane, przynajmniej w zakresie nazwy botanicznej, to reszty mogłabym się dowiedziec jakoś, a tak? Jaka to papryczka? Ostra. Ale bardzo ostra, cholernie ostra, czy diabelnie ostra? Nie wiem. A dla mnie to zasadnicza różnica. Diabelnie ostrej, czyli takiej od olejków eterycznych łzawią mi oczy i ręce cierpią na papryczkowe poparzenie to nie chcę. Ale taką cholernie ostrą- to chcę. A niektórzy papryczkę pepperoni nazywają ostrą.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Małpi gaj

Czyli mój "ogródek"...
Bardzo odbiega od moich wyobrażeń o nim... Miały byc egzotyczne sałaty, interesujące zioła, trochę kwiatków dla oka. Osiem metrów kwadratowych nie daje wielkiego pola do popisu.
Jak już pisałam, większośc roślin, wysianych jeszcze zimą z nasion - padła. W zasadzie ostały się jedynie pomidory. Czarny koktailowy i pomarańczowy gruszkowy. Pnący szpinak, słodka dynia i dynia makaronowa, ogórek " kryształowe jabłuszko" jeszcze inny ogórek, a przede wszystkim- musztardowiec, kapusta sitowa, mibuna, roszponka i rukola- zmarniały...
Ostały się pomidory i robią naprawdę wrażenie :) Urosły większe niż ja :) I to nie o to idzie, że jakaś bardzo duża jestem, tylko o to, że one w doniczkach...
Pomidorów na razie nie umiem rozróżnic, bo są to w tej chwili po prostu zielone kuleczki i jestem bardzo ciekawa które są które i czy w ogóle dojrzeją. Cosik się martwię, że nie ma ich kto bzyknąc, bo Zygmunta jakoś dawno nie widziałam ( Zygmunt to ten bardziej poczochrany trzmiel ;)))), jest jeszcze drugi- mniej poczochrany.


Pomidory mają owoce :)




Ogródek ziołowy w jednym kącie ( rośnie ostra papryczka chili, czerwona bazylia, tymianek pomarańczowy, cząber, dymka, lubczyk)

I jeszcze antykomarowa zapora z lawendy i komarzycy


niedziela, 5 sierpnia 2012

Piekarnia

Zaś wyjdzie na to, że nie mam mózgu, tylko rosół w głowie...
A to nie do końca tak. Ja po prostu muszę dbac o to, zeby mi ten rosół nie ewoluował w jakąs tam pierwotną formę mózgu :), dlatego muszę pisac o jedzeniu i gotowaniu, żeby nie stracic tożsamości :)

Tytułowa piekarnia mieści się w moim domu, a dokładnie w kuchni, a jeszcze dokładniej w piekarniku :)
Brak biletów NBP o dowolnych nominałach wymusza znów działania alternatywne, dla prostego pójścia do sklepu i zakupienia pieczywa.

Kiedyś już piekłam prosty chleb, z przepisu Ilki. 
Na tej bazie piekłam już chleb z różnych mąk ( pszennej, żytniej, orkiszowej, gładkiej i razowej), z przeróżnymi dodatkami.
Jest to właściwie błyskawiczny chleb, szybko wyrasta, szybko się piecze, dowolnośc dodatków daje spore pole do popisu.

Mój ulubiony to  z dodatkiem suszonej żurawiny do środka, posypany słonecznikiem.
Ma jedną zasadniczą wadę: lubemu po aż tak drożdżowym wypieku zgaga chce wyżre i oczy i jajca.

Piekłam też bułki.
Moje "firmówki" piekę przy każdej możliwej okazji, bo goście, jak jeden mąż i żona ( ale przeważnie "mąż") się domagają.
Piekłam też pszenne bułeczki z przepisu Bei
Nie da się ukryc, ze wyszły mi inksze na oko ;)
Ale to z racji piekarnika. Możliwe, ze jest on mi równy wiekiem ;) Wyregulowanie w nim temperatury jest... niemożliwe. A w każdym razie bardzo trudne. Stopień nagrzania sprawdzam wkładając doń rękę ( absolutnie nie polecam) i mogę tylko stwierdzic, czy bardzo jest gorąco, czy średnio gorąco.

Najlepszy jak do tej pory wypiek ( powtarzany już 4 dzień) to chleb Ekkore.
Bardzo dobry chleb :) Moja ulubiona mieszanka, to lekko zmielone płatki orkiszowe, płatki owsiane,  mielone orzechy włoskie i ziarenka słonecznika.

Pieczenie chleba jest działaniem z zakresu misteriów :) Pamiętam, jak babcia piekła chleb na zakwasie ( tego jeszcze nie umiem, ale czuję juz moc do podjecia kolejnej próby ;))) ) Kiedy chleb wyrastał nie można było wchodzic nawet po tego pomieszczenia, by nie przeszkadzac dzianiu się cudu mnożenia :)
Jest jedna zasadnicza trudnośc w domowej piekarni.... Jak tu się powstrzymac, żeby nie kroic i nie jeśc gorącego?

Idę odpowietrzyc ciasto na kolejny chleb :)

Editka:
Jak ktoś chce zacząc piec chleby, polecam cudowny blog Liski



sobota, 4 sierpnia 2012

Zawsze się znajdzie, ktoś, kto jeszcze nie czytał ;)

Pisałam o tym na dwóch forach, ale tu jest właściwie takie moje miejsce...

Zadyskutowałam się na forum PT nad artykułem M. Środy ( można przeczytac, ale niekoniecznie trzeba ;))) ) i w pewnym momencie dyskusja mi się rozjechała we wszystkich możliwych kierunkach- patriotyzm, kościół, deizm, dygresje.
Źródełko słowotoku mi wybiło :) myśli latały, jak myszy po stodole, zobaczyłam, ze strumień jest, zmitygowałam się, ze znów offtopic robię, bardzo chciało mi się śmiac z siebie, przeprosiłam za słowotok, który powodziową falą zalewa zielone łąki PT :D, to mi się ( chyba to) skojarzyło z psalmem 23 ( "Pan jest moim pasterzem") i... w sobotę rano zaczęłam spiewac psalm 23... Nie wiem skąd znam melodię, moze zresztą wymyśliłam.
Luby wyskoczył z łóżka, bo myślał, że mi się coś stało, że mi całkiem już odbiło, ze w sobotę rano śpiewam psalmy.
Ja bardzo rzadko śpiewam, aż tak okrutna nie jestem, bo obiektywnie całkiem to coś, co sie wydobywa z mojego gardła, brzmi, jakby ktoś coś strasznego robił kotu. Jak zaczynam, to luby wyciąga przedramię i mówi" " złam mi rekę, będzie mniej bolało".

O tych lekko mistycznych lotach opowiedziałam na gadkowym forum. I tak strumień przeskoczył na inną osobę i wybił w innym miejscu. W "Piesni nad pieśniami"...
I znów zaczytałam się w innym utworze biblijnym...
Całą noc śniły mi się cedry Libanu, mirty, nardy, winnice, zielone łąki...

piątek, 3 sierpnia 2012

Różana skarpa ponownie

Niedawno mnie oświeciło, że już sierpień i za chwilę na kolejne płatki róż będę musiała czekac kolejny rok.
Luby obrał rowery z pajęczyny i pojechaliśmy.
Nie, nie odpadła mi dupa, o dziwo.
Z róż miał byc ocet, ale w tym roku nieco inny. Kiedyś wymyśliłam taki. 
W tamtym roku ze skórek jabłkowych zrobiłam ocet jabłkowy i dośc sporo go jeszcze mam, a w tym roku tez chcę robic i chciałam spróbowac, jak wyjdzie ocet jabłkowy,aromatyzowany różą. Kiedy mi przyszło do głowy uperfumowac ocet, to najpierw chwyciłam za biały winny, ale zapach róży się w nim zgubił. Teraz pomyślałam, że zrobię inaczej: podgrzeję najpierw do momentu tuz przed bąbelkami ( nie mam termometru) i takim ciepłym zaleję płatki. Zrobiłam próbę na ziołach, które mi rosną na balkonie. Podgrzałam ocet, dodałam czerwoną bazylię, tymianek pomarańczowy i cząber- bardzo fajny, intensywny zapach ziół uzyskałam.
Z płatków róż będzie tez konfitura ucierana na zimno.

Na zbieranie płatków to już ostatni dzwonek, ale owoce dzikiej róży dopiero się zaczynają. I choc kiedyś wygrażałam się, ze już nigdy więcej, że już nigdy więcej nie będę siedziec, jak ten Kopciuszek i wydłubywac pesteczek z owoców róży, tak przyszło mi do głowy, że może fajnie by było wymieszac owoce dzikiej róży, z jarzębiną, albo owocami czarnego bzu ( a może wszystko razem) i zrobic taką cierpką konfiturę do mięcha.
Będę próbowac, skoro już przytachałam. Znalazłam nawet, w którejś z książek przepis, ale tam jednym ze składników jest przecier z rokitnika, a ja nawet nie wiem, co to jest. No to wychodzi na to, że będę musiała wymyślic sama.

Nazrywałam liści dębu do kiszenia ogórków, nazbieraliśmy orzechów laskowych i włoskich- uwielbiam takie wodniste młode orzechy i nazbierałam sobie kwiatków, co nie wiem, jak się nazywają, ale babcia mówiła na nie "ojciec" i wraz z "matką" ( nawłocią) układała z nich bukiety na Matki Boskiej Zielnej. Takie różowe kwiatki, lekko włochate, z kwiatostanami zebranymi w baldachimy.

No i mój chłop oszalał. Chce jutro jechac do mamy na rowerach. Do mamy, czyli ok 50 kilometrów.
No to już mi na pewno dupa odpadnie...o ile w ogóle przeżyję.

Marudnie mi. Miałam się cieszyc z płatków róż i innych dóbr pozyskanych w chaszczach, ale jakoś się nie cieszę... Pożarły mnie komary i wielkie, jak wróble muchy, nogi mam w bąblach od pokrzyw i poparzone słońcem ramiona i plecy.