wtorek, 29 maja 2012

Klasyczny tekst o niczym

Otóż od kilku dni towarzyszy mi jedna mucha.
Trudno uwierzyć, jak niepokojący hałas może wywołać jedna ospała mucha obijająca się o papierową tapetę na suficie.
Ja jedna ospała mucha może uprzykrzyć wieczory, kiedy non stop siada na rękę.
Do szału mnie doprowadza to, że nie umiem jej zabić.

Taką notkę o niczym napisałam jakiś czas wcześniej.

"Mucha" sobie strzelała skrzydełkami, a my się nawet już do tego przyzwyczailiśmy.
Jednak lubego zainteresowało, czemu ta mucha ma tak dziwne ( jak na muchę) obyczaje... że nie wylatuje na apartamenty, nie siada na człowieku... i postanowił się na nią przyczaic.
Okazało się, że przyczaił się na... szerszenia.
Dobrze, że byłam wtedy u mamy, bo pewnie bym była zeszła na serce...
Tak sobie spokojnie spałam z szerszeniem...

Luby stanowczo go wyprosił, zamknął okno i zaczął oglądac.
Szerszeń postanowił najwyraźniej założyc rodzinę i zbudowac dla niej dom... za karniszem w naszej sypialni...
Ponownie dziękuję łaskawemu zbiegowi okoliczności, ze nie byłam obecna. Wyproszony szerszeń, zawołał swoich kumpli i tłukli się przez zamknięte okno.
Jejciu, to są zabójcy. Bardzo inteligentni zabójcy, którzy widzą i analizują sytuację. I atakują grupowo.

Tak wygląda gniazdo pojedynczego szerszenia. Potem przylatują kolejne i takie kulki doklejają jedna do drugiej...

Skąd szerszenie w mieście? Na blokach?

Gruby dreszcz pokrywa całe moje ciało, na samą myśl i na sam widok.

poniedziałek, 28 maja 2012

Tort

Dawno mnie nic tak nie naszło, jak to, że chcę umie robic torty. Prawdziwe, solidne torty z oszczędną dekoracją. Swego czasu zachwycały mnie torty z stylu angielskim- z masy cukrowej, ale to już przeszłośc i teraz w takich tortach podziwiam jedynie precyzję wykonania, estetykę, ale to nie są torty, które chcę robic i podawac na swoim stole. Są ładne, niektóre nawet piękne, estetyczne ale totalnie nieapetyczne z wierzchu.
Zaczęłam szukac inspiracji w necie.
Nawet poświęciłam na tym ołtarzu mój komputer, bo łaziłam po ruskich blogach i tak zawirusowałam, że system padł.
No, ale to już było jakiś czas temu.

Potem pojechałam do mamy i korzystając z okazji, że mama ma doskonały piekarnik, upiekłam swój pierwszy w życiu biszkopt. Biszkopt wyszedł klasa, puszysty, taki jak miał byc. Na resztę spuścmy zasłonę milczenia, lub od razu najlepiej kilka zasłon ;))) ( Pisałam o tym w notce o kinder- party)
Zdecydowanie to była klapa, choc pierwsze koty za płoty, związane z pieczeniem biszkopta poszły :)
I choc tort absolutnie nie spełnił moich oczekiwań odnośnie smaku ( masa wyszła o smaku landrynek), a już poczucie własnej wartości odnośnie strony estetycznej całkiem podeptał, to jednak swoje zadanie spełnił- zachwycił dzieciaka. Do dziś wspomina, jak piękny tort miała :)

Potem na swoje urodziny upiekłam kolejny tort.
Ten już był klasa. Czekoladowy przełożony ( i obłożony) masą z mascarpone, udekorowany tak po mojemu- ascetycznie, ale pięknie :) Umyśliłam sobie, ze zrobię koszyczek z karmelu, a do koszyczka wrzucę truskawki i malinki. Koszyczek z karmelu robiłam trzy razy, aż mi brakło cierpliwości i zostawiłam, taki, jak mi wyszedł.
Najpierw chciałam zrobic taki kokon z nitek karmelowych, ale też mi brakło cierpliwości, żeby wypróbowac, jak to się robi ( Jak ktoś wie, to bardzo chętnie przyjmę instrukcje, bo już mam kilka innych pomysłów, jak wykorzystac nitki karmelu)

 Ten tort wyglądał tak:

Robiłam go bez specjalnej spinki, bo w końcu na czymś muszę cwiczyc, a że dla siebie, to mógłby nawet nie wyjśc :P
Następny już robiłam z dusza na ramieniu i w stresie.
Moja druga siostrzenica, oglądając tort dla Księżniczki Młodszej, zawinszowała sobie specjalny dla siebie.
Nie miała zamiaru go jeśc, wiec smak był jej obojętny, natomiast dekoracja to już nie.
Powiedziała mi: Ciocia, jak ci przyniosę obrazek kucyka, a ty zrobisz, jak na obrazku.
Namalowała też jak to ma wszystko razem wyglądac.
Otóż tort miał byc z kucykiem Rainbow Dash, która to ( to kucyk- dziewczyna, jak się później dowiedziałam) miała stac na olimpijskim pudle na numerze "1", a wszystko miało byc w czerwonym sercu.
Zapowiedziała tez, ze świeczki sobie sama ustawi i że tylko ona będzie dmuchac.

Najpierw chciałam zrobic figurkę z masy cukrowej, ale stwierdziłam, ze jak postawię na torcie zabawkę, to dziecko, oprócz samej atrakcji, ze to coś dla niej, no i dmuchania świeczek, bezie też miało kucyka do zabawy. No i rozpoczęłam poszukiwania kucyka Rainbow Dash.
Jakiś miesiąc szukałam, już pomijam, ze to dośc drogie jest, bo taka figurka wielkości pudełka od zapałek ( no, razem z akcesoriami jakimiś) kosztuje ok 50 zł, to tego nigdzie nie można kupic.
Kupowałam różne kucyki, ale żaden z nich to nie był ten...
Przedyskutowałam sprawę z siostrą i z mamą, i stwierdziłyśmy, ze mam się nie przejmowac kolorem kucyka, czy też tym, ze nie ma on odpowiedniego znaczka na pupie i wybrac jednego kucyka z tych, które mam, resztę zrobic zgodnie z zamówieniem.
No i zrobiłam.
Tym razem nie piekłam ciasta, tylko zrobiłam tęczę z galaretek, na spodzie z połamanych krakersów, czekolady masła. Jedna warstwa była ze zmiksowanych truskawek- różowa, następna ze zmiksowanych jagód, kolejna z jagód+ bita śmietana, kolejna z soczku pysio w zielonym kolorze, następna z owym soczkiem+ bita śmietana, kolejna- zółta ze zmiksowanych brzoskwiń i ostatnia- kremowa z brzoskwiń z bitą śmietaną. W to wbiłam formę serca, a jak już bardzo mocno stężało- to wlałam intensywnie czerwoną galaretkę wiśniową z paczki ( miksowane owoce nie mają jednak tak intensywnie czerwonego koloru)
Na to ułożyłam olimpijskie podium z wafelków w czekoladzie, a na tym ustawiłam kucyka- zabawkę.



Tak mi to wyszło. Nie ustrzegłam się pewnych błędów, bo teraz już wiem, że jeśli galaretka z jagód, to musi iśc jako pierwsza, żeby nie zabarwic wszystkiego na fioletowy kolor... Ale to drobiazg :)
Dziecię było zachwycone :)
Przytkało ją i tylko stała i się uśmiechała i wyciągała rączkę, jakby nie wierzyła.
Sam deser nie jest jakiś trudny, tylko dośc pracochłonny, bo trzeba czekac, aż kolejne warstwy galaretki zastygną- jedna warstwa  to jakieś pół godziny. Warto było.
Żałuję tylko, że nie udało mi się kupic odpowiedniego kucyka- byłaby pełnia szczęścia :)

Dziecię zażyczyło sobie, żeby jej wyciąc tort w kształcie serca, ale niestety nie znalazłam takiej wykrawaczki u mamy. Znalazłam gwiazdkę i dziecię się zgodziło na gwiazdkę :)
W przekroju wyglądało to tak:


 

czwartek, 24 maja 2012

Żyrandol

Właściwie to notka jest o remoncie, który trwa i trwa.
W marcu postanowiłam wykorzystac to, że mama poprosiła mnie o pomoc przy pozimowych porządkach i wyjechac na kilka dni- pomóc mamie i odpocząc od lubego, z którym przebywanie non stop, kilka miesięcy zaczynało już powodowac spięcia, kłótnie różnego kalibru właściwie non stop.
Byłam dyspozycyjna, więc bardzo chętnie skorzystałam z tej możliwości.
Pojechałam, sprzątałam, bawiłam siostrzenicę, gotowałam, a luby ( nie mając się z kim kłócic ;))) ) zabrał się za mocno już przeterminowany remont pokoju, będącego właściwie naszym centrum spraw życiowych. ;)- pokoju, gdzie oglądamy telewizję, zalegamy na kanapie, jadamy, przyjmujemy gości.
Kiedyś pokój był niebieski- konsekwentnie niebieski. Wybór koloru był raczej przypadkowy- dostaliśmy lata temu tapetę w tym kolorze, a potem wszystko dokupowaliśmy pod kolor tapety- kanapę, fotele, zasłony, lampę. Ja kiedyś lubiłam nawet niebieski kolor, ale nie przewidziałam, ze jest to kolor dobry w słonecznym klimacie Hiszpanii, Grecji, Włoch, czy południowej Francji. W ciemnym, pochmurnym, zakurzonym i zachmurzonym klimacie Śląska niebieski kolor może budzic jedynie stany depresyjne.
Brak czasu, brak pieniędzy, brak obydwu naraz, oraz świadomośc tego, że oprócz zdzierania starych powłok, trzeba położyc właściwie wszystko nowe- ściany, sufit, podłogi jakoś nas w tych niebieskościach trzymał, mimo, ze plan remontu był już lata temu gotowy.

No i ja pojechałam, a luby zabrał się za sufit.
Nie mogliśmy przewidziec, ze w tym czasie mój tata wybierze się na drugi świat. Tata najwidoczniej wiedział, że jego podróż się kończy i bardzo prosił, żeby luby przyjechał. Nalegał wręcz. I tak luby właściwie prosto z drabiny przyjechał do moich rodziców, a potem wyszło, jak wyszło.

Ja po 6 tygodniach, luby po 4 - wróciliśmy do bajzlu.
A ponadto- ja po 8 miesiącach bezrobocia, a luby po 3- wróciliśmy do prowadzenia naszej firmy.
I od miesiąca zmagamy się z remontem. Najpierw było łatanie ścian, popękanych od szkód górniczych, potem było wyrównywanie ścian, potem kładzenie gładzi, a wreszcie nadszedł czas na kolor. Wszystko w tak zwanym międzyczasie :)- to dziwadło językowe tym razem znakomicie oddaje to, co było :) Właśnie między czasem na pracę, a pracę, a pracę- luby mieszał gips, nakładał go na ściany, szlifował itd.
Wszystko w akompaniamencie moich stękań i narzekań- mimo, że starałam się powstrzymac... to chyba silniejsze ode mnie. Nic nie poradzę, ze w pomieszczeniach brudnych, zagraconych, z zalegającymi wszędzie rzeczami odczuwam silną pokusę ucieczki, walki, albo obrony.
O uciążliwościach remontu chyba nie muszę nikomu mówic.
Wspomną tylko, ze ciało mam poznaczone różnego rodzaju siniakami, kiedy obijam się o meble, które z całą pewnością nie powinny stac w miejscu w którym stoją.
Do innych uciążliwości należy to, ze na przykład nie można zamknąc drzwi od łazienki. Zatem prosty fakt przebrania się po pracy już programuje kłopoty, kiedy ktoś jest w domu. Pewne krępujące sytuacje generuje również to, jeśli zapomnę zabrac ze sobą ubrania do łazienki (Żeby móc ubrac się w łazience)- panowie, którzy kładą chodnik już parę razy mieli niezłe szoł, kiedy wychodziłam goła- okna sa całkowicie odsłonięte...

Ale miało byc o żyrandolu :)
Nasz poprzedni był z niebieskiego ( a jakże ;>) szkła. Obecny kupilismy na jakiejś wyprzedaży- za chyba 10 czy 15 zł. Nie miał kloszy- mieliśmy dokupic. Chciałam założyc sam żyrandol, a klosze dokupic jak będzie jakaś wolniejsza kasa, ale potem pomyślałam, że przecież mogę zrobic klosze z kalki technicznej.
A potem pomyślałam, ze mogę zrobic klosze z jeszcze innych rzeczy...
Przyszły mi do głowy serwetki, takie na szydełku robione...
Mam wiele zdolności manualnych, ale na szydełku nie potrafię nic zrobic
No i poszłam na poszukiwanie "sztrekowanych" serwetek, myślałam, że może kupię jakieś w second handzie, ale nie było jednakowych.
Poszłam do pasmanterii. Obejrzałam serwetki ( 25 zł za sztukę... bez komentarza). Wpadła mi w oko koronka. Bawełniana, w kremowym kolorze, szeroka na 15 cm, z taśmy. Idealna.
Kupiłam jeden metr za niecałe 6 zł.
Początkowo myślałam, ze moje abażury dostaną "spódniczki" z serwetek- coś jakby szyc spódniczkę z koła- tylko zebraną w pasie. Usztywnioną sztywnikiem krawieckim.  Takie miały byc moje klosze...
Ostatecznie uszyłam im "spódniczki" ze skosu :)
Luby mi pomógł- wyciął z plastikowych butelek po napojach ( od strony szyjki butelki) coś w kształcie tulipana. Na to naciągnęliśmy "spódniczkę" z koronki, namoczoną w sztywniku.
Moim zdaniem wyszło pięknie :)
Baliśmy się, czy się plastik nie spali i kilka dni "pilnowałam" zapalonego żyrandola- ale energooszczędne żarówki, w ogóle nie wydzielają ciepła na zewnątrz... Macałam wiele razy- nie ma obawy, że się zapali od żarówki, skoro nawet się nie nagrzewa.

No i tak nastał moment, kiedy koronkowy żyrandol mógł wreszcie zawisnąc w miejscu dla niego przewidzianym:)

Żyrandol  w trakcie "naciągania" koronki :)- za pomocą patyczków do szaszłyków :)

Żyrandol na moim cudownym, zielonym, energetycznym suficie :), a następne to żyrandol sam w sobie ( zdjęcia robione komórką)

Zrobiłam też zdjęcie jak rzuca on refleksy na sufit. Normalnie ... mnie zatyka :) cudne są te cienie.
Na zdjęciu nie wygląda to tak, jak w rzeczywistości, ale trochę widac...
Kokliko pytała- tak wygląda to w świetle dnia... cuuuuuudnie jest. :)



A skoro mi tak dobrze poszło z szyciem ubranek dla lampy ;), to uszyłam również dla lampy stojącej. Taka zwykła lampa z ikea, za 50 zł...

Mój wymarzony pokój będzie w samych zielonościach :)
W bardzo intensywnej zieleni ścian, i nieco bledszych zielonościach sufitu. Wszystkie meble- kremowe ( brzoza), wszystkie tkaniny- kremowe ( uszyłam już lata temu " ubranko" dla kanapy), podłoga - jaśniuteńka, ewentualnie jakiś zielony dywanik. Zielone świece i serwetki. Maluję obraz na ścianę - białe tulipany, na zielonym tle...
Na razie to brakło farby, ale już to widzę...

Obawiam się, że będzie pięknie :)


poniedziałek, 21 maja 2012

Ciocia Freda

 Moja babcia miała siostrę.
Nieco ekscentryczną :)
Babcia mi kiedys opowiadała, ze były najpiękniejszymi pannami w mieście. Przy czym zdania były podzielone- jednym bardziej się podobała Wanda, innym Freda.
Ciocia ( bardziej moze ciocia- babcia) miała narzeczonego, z którym się była zaręczyła, zanim poszedł na wojnę. A na tej wojnie, wziął i był zginął. Ciocia, jako wolna od zobowiązań, miała wielu adoratorów i tzw. starajacych się. Ale ciągle twierdziła, że innemu obiecałe rękę ( i resztę) i błahy fakt, ze ten inny już nie żyje nie zwalnia jej z obietnicy. Umarła jako panna.
Ciocia była nauczycielką. Na emeryturze juz zaczęła malowac.  Okazało się, że jej pejzaże, portrety, martwe natury się podobają. Już jako emerytka zwiedziła kawał świata, jezdżac na konkursy.
Kiedyś nawet pisałam pracę o jej obrazach, jako menadżer kultury ( cokolwiek by to nie miało znaczyc) zorganizowałam wystawę w domu kultury.
Ciocia odziedziczyła po rodzicach letnisko. Trudno to nazwac inaczej, ponieważ to był ( był, bo zostało go tylko pół, Jakiś piroman go podpalił, a reszta się zawaliła), drewniany domek, otoczony pięknym sadem.

I teraz jest ta moja częśc :)
Ciocia mieszkała tam tylko wiosną, latem i jesienią. Domek nie miał ogrzewania i nie nadawał się do mieszkania zimą. Jako dzieciaki jeździliśmy tam bardzo często.
Jejciu, ile mam historii stamtąd :)
Wieś jest malutka, lezy niedaleko Krakowa. Sama działka jest od jednego wąwozu, do drugiego :)
I mysmy tak jeździli tam :) - Pociagiem do Krzeszowic, a potem na butach- kilka kilometrów :) ale fajnie było :)
Bałam sie tam :)
Każda piędź ziemi miała swoją legendę. Pies bez głowy pono latał, baba w południe strzelała nosidłami, nosząc wodę ze źródełka, które się nazywa Dzwonek. Też ma legendę. Ponoc, jak wywozili z Jasnej Góry Święty obraz Szwedzi, to im się wóz zapadł i w tym miejscu wybiło źródełko. Pewnie nieprawda :) ale dziecięcą wyobraźnię taki obraz zapładnia :) Podobnie jak 3 topole wrastając na Skałce. Jeju, o zmierzchu wyglądały, jak Szpieg z Krainy Deszczowców- tylko razy trzy. Ja jak świecił księzyc, to jedno z nich wyglądało, jak umęczona twarz Chrystusa ( taki miałam zawsze wyobrażenie). Nic by mnie nie zmusiło, żebym sama poszła do lasu, albo choc oddaliła sie kawałek od domku.

A oprócz tego, to za domkiem mieszkała wiewiórka Kasia- na leszczynie.
I rosły morwy. Tylko tam jadłam te owoce. Białe malinki, bardzo słodkie.
Rosła tam tez czereśnia. Nigdy wcześniej, ani już nigdy potem nie jadłam takich czereśni- wielkich, jak śliwki, słodkich, czarnych, w kształcie serca ( sercówy mówiliśmy), które barwiły usta, zęby, rece, ciemnym, bordowym sokiem.
Nigdy w życiu nie jadłam tak dobrej szarlotki, jak zrobiona przez ciocię z tamtejszych kwaśnych jabłek.

I jeszcze taka historia :)
Moja babcia miała takie powiedzenie, na niejadki ( którym nigdy nie byłam, tylko miałam swoje humory.)
"zjedz kromeczkę chlebka, zobacz, jaka cieniutka, aż Kraków widac ..."
Będąc w Siedlcu, własnie oglądałam panoramę Krakowa przez dziurki w chlebie :)- naprawdę było widac Kraków :)

Pojechaliśmy :) Po pewnie 20- stu latach, luby mi mówi, że on tyle słyszał, o Dzwonku, o wiewiórce, o czereśniach, o legendach, o Skałce, a nigdy tam nie był i by chciał. Bałam się, że nie trafię, ale koniec języka za przewodnika :) Mówiłam, że na górce, mówiłam, ze pod lasem trzeba jechac...
Droga nam się skończyła. Zapytałam ludzi, czy nie wiedzą gdzie.... że ciocia, że dawno zmarła, że dom spalony przez piromana...
Pan wiedział, zaprowadził, pamiętał babcię, ciocię, mojego tatę, jego siostrę, moją siostrę, kuzynkę, mnie.
Opowiadał. Bardzo chętnie opowiadał. O dawnym czasie, kiedy był jeszcze młody, kiedy tyle się działo...

Dziś to letnisko cioci Fredy przypomina jakiś Tajemniczy Ogród... Nie ma bezpośredniego dojazdu. Wszystko zarosło pokrzywami, chwastami, drzewa wydziczały. Żeby się dostac na działkę, zjeżdżalismy na tyłkach- przez pokrzywy. Warto było :)
Jeju, tyle wspomnień. Palone sobótki, legendy, noszenie wody do picia z Dzwonka ( do mycia była już z wodociagu), różowe kwitaki, co nie wiem, jak się nazywają, ale to kwiatki mojego dzieciństwa, Skałka...

wygląda to tak:

Za jakies 3 tygodnie tam wrócimy na poziomki, których tam jest zatrzęsięnie :)


P.S. Odnośnie moderacji komentarzy.
Kiedys byłam ciekawa, jak to działa i wprowadziłam taką odnośnie komentarzy starszych niż 14 dni.

Odnosnie świezych kometarzy: oświadczam, ze wszelkie te odnoszące się do śmierci mojego taty, odnoszące się brzydko będę traktowac, jak wszelkie nieczystości w moim domu- będę je spuszczac w kiblu.
Mam w dupie wolnośc słowa. To mój blog. I podobnie, jak w  moim domu nie zamierzam pozwolic, żeby mi ktoś srał na dywan, ani na stół. Nie mam zamiaru ani się do tego odnosic, ani obnosic się z moją osobista tragedią. Nie mam zamiaru równiez z tym dyskutowac, ani mnie nie interesuje niczyje zdanie na temat mojej żałoby. Nie mam zamiaru tez prosic o cos, co jest oczywiste... ( chyba, zę się jest rozwielitką...)
Nie mam amiaru uczyc nikogo kultury osobistej ( czy jakiejkowiek)
Koniec odnośnika.
Osoby niezamieszane przepraszam za ostry ton.