sobota, 21 maja 2011

Ogarnij się, kobieto!

Zmagając się z zimowym budyniem, obniżeniem nastroju, desperackimi próbami podniesienia tego nastroju, uciekałam myślami do czasu, kiedy na zewnątrz będzie pięknie, zielono, ciepło...
Niepostrzeżenie przyszła wiosna, nastrój lepszy, ale budyń mi się do buta przykleił i gdzie nie idę, ciągnie się za mną...Dziad jeden :/

Ale nie o tym miało być. :)
Znalazłam sobie nowe hobby.

Zaraziła mnie Monia, swoją energią, swoimi rumieńcami. I pomyślałam, ze ja też chcę tak :)
Roślinki na balkonie. Kwiatki, zioła, sałaty.
Kiedyś oglądałam w telewizorze taki program o specjalistycznym gospodarstwie ogrodniczym, które zajmuje się uprawą rzadkich sałat i ziół. Wśród tych "dziwnych" sałat był musztardowiec- pikantna sałata o smaku ( ponoć) musztardy. Ja telewizji nie oglądam, raczej to zaglądam jednym okiem znad laptopa, dopiero jak coś mi wpadnie w oko, to poświęcam temu uwagę. Przeważnie większość cennych informacji mi ucieka. Tak też było wtedy. Nie wiem, ani jakie to gospodarstwo, ani gdzie. Przeszukałam internet w poszukiwaniu jakichś wiadomości o musztardowcu- echo.  W internetowych sklepach oferujących ekologiczną żywnoć został po nich ślad- że kiedyś były, ale obecnie niedostępne. A zresztą, nawet jeśli dostępne, to co mi z tego? Trochę absurdalna wydaje mi się wysyłka sałaty, paczką.
Już kiedyś tak myślałam, że jak gdzieś kupię nasiona ( a przecież współpracuje z centrami ogrodniczymi na terenie prawie całej Polski, łącznie z tymi największymi ( np w Owińskiej, koło Poznania- ponoć to największe centrum ogrodnicze w Europie)) to wysieję sobie do skrzynki parę nasionek. Nic z tego. Nie ma. Nikt nie słyszał o musztardowcu.
A Grażyna znalazła :)
I pewnego dnia przyszedł list ze Szwecji, a w nim paczka nasionek.
Najpierw to chciałam koniecznie spróbować, jak smakuje sałata o smaku musztardy, ale potem stwierdziłam, że naprawdę mnie to cieszy.
Roślinki wysiane w rządkach, wystawiają najpierw jeden zielony łepek, a potem rosną, rosną, rosną...
Pierwsza rzecz, jaką robię, jak wstaję, to lecę sobie pogadać z moimi roślinkami.
Pewnie dziwnie wyglądam z kołdunem na głowie i piżamce z namalowanym jabłuszkiem, no i oczywiście z polewaczką w ręce, ale co tam, wstaję koło 5, czasem szóstej, więc za dużo ludzi jeszcze nie chodzi.
A w ogóle- mówienie do roślinek, to wcale nie są czary, ani jakaś taka tęsknota człowieka, do posiadania przekonania o własnym panowaniu nad przyrodą, tylko zwykła fizyka ( a może chemia? ), bo mówiąc wydychamy dwutlenek węgla, który roślinkom jest niezbędnie potrzebny do ... czegoś tam ( może procesu fotosyntezy? strasznie dawno chodziłam do szkoły)
I tak cieszę się roślinkami :)
Najpierw chciałam spróbować musztardowaca, potem pomyślałam, że mogę mieć zioła i nie żebrać np u lubczyk u mamy. Mama da, nawet przywiezie i to bardzo chętnie, ale z tatą to już różnie, bo choć lubczyk, pietruszkę, konwalie, bzy, piwonie ma w dupie, to w zależności od humoru, potrafi zjebać do samego środka człowieka za urwanie jednej gałązki...
No i kilka rodzajów ziół zostało wysianych- lubczyk, bazylia, cząber, tymianek i majeranek. Cząber nie wzeszedł ( muszę kupić sobie sadzonkę) Reszta rośnie, jak oszalałe.

Moje nowe zainteresowanie bardzo podoba się lubemu.
Raz, że to on ma "zielone palce" i to jemu roślinki po prostu idą, dwa, że sam to lubi, trzy, że to jest coś, co możemy robić razem, a na tym zależy mu bardzo, cztery, że możliwe, ze będzie z tego całkiem realny pożytek- w postaci zielonego, ładnego i zadbanego balkonu, pachnących ziół do wykorzystania, sałat do zjedzenia.
Z racji tego, że nie mam za dużo miejsca, nie będę mieć rzodkiewek, buraków, selerów, pietruszki, ani koperku. Będę mieć za to musztardowca, rukolę, roszponkę ( żeby te dwie ostatnie kupić muszę jechać do Rybnika, a to nic przyjemnego, bo choć to tylko 10 km, to "podróż" ( autem) zajmuje ze 2 godziny w tę i z powrotem, a autobusem- niekiedy ze 4 godziny), będę mieć też ostre papryczki i ... dynie makaronową. Jeszcze nie wymyśliłam, jak ją poprowadzę i całkiem możliwe, że mi się nie uda, ale nie dowiem się tego, jeśli nie spróbuję... Na razie nasionka są wysiane. Jeśli wzejdą, to sobie zostawię jedna, albo dwie roślinki, a resztę oddam mamci- w ogródku będą miały lepiej.
Bardzo lubię dynię makaronową, kiedyś wyprosiłam od pana na targu, żeby mi ją skądś przywoził... Ale pan, jak każdy szanujący się przedsiębiorca, zamknął budę i poszedł pracować na koparkę...

Z kwiatkami na balkonie, to jest tak, że kiedyś mieliśmy już takie ambicje... Balkon miały zdobić kaskady surfinii, miałam skrzynki, kupowaliśmy wiosną sadzonki...
Tylko, ze wiosna i lato, to czas naszych wyjazdów, praktycznie nie ma nas w domu. I kiedy wracaliśmy po tygodniu, dwóch, a niekiedy trzech tygodniach nieobecności, to witały nas wysuszone na wiór i cholernie przygnębiające badyle... To od kilku lat zrezygnowałam z tego marnotrawstwa, i nawet wydałam skrzynki.
Dodatkowo, po traumatycznym przeżyciu braku środków do życia, a tym samym całkowitemu zanikowi poczucia bezpieczeństwa tej zimy, postanowiłam, że w tym roku spłacimy wszystkie salda na moich i lubego kartach kartach kredytowych i po prostu nie będziemy z nich korzystać, bo kiedy trafi się taki rok, jak ubiegły, to po zapłaceniu różnych zobowiązań ( w tym również właśnie kart kredytowych) na życie zostawało nam 300- 400 zł... Fuj. Myślę, że do końca czerwca spłacę.
Niemniej jednak chcę, pragnę, pożądam ukwieconego balkonu.
Wobec wewnętrznych rozterek, co do wydawania pieniędzy, na rzeczy niekonieczne, z nieba mi spadła podpowiedź Grażynki znów, by wysiać ( z nasion) nasturcję, które są raz, że piękne, dwa, że plenne, trzy, ze można je jeść ;) no i tak : dwie skrzynki już obsiane ( potrzebuję 7 skrzynek), reszta nasion wysiana, ziemia kupiona, nasturcje- kokietki już wystawiły łebki, na razie mało reprezentacyjne są, ale przecież urosną :) A tata będzie przychodził i podlewał, kiedy nas nie będzie :)
Dla mnie to strasznie dziwne, te pazury umorusane w ziemi, a najbardziej to podniecenie i czekanie na roślinki, ułożenie się do ich rytmu, a przecież cierpliwość to nie jest cnota, która mnie zdobiła do tej pory, przecież całe życie wydawało mi się, że jestem mieszczuchem - nie zasnę bez przeczytania kilku linijek choćby.
Ja i roślinki?
A jednak ...:) Sama jestem w lekkim szoku... :)

Mam jeszcze jedno pragnienie, ale na razie o tym sza...
Nie do zrealizowania w tym roku, ani pewnie w przyszłym, bo muszę najpierw ustabilizować się, zakończyć ten etap cygańskiego życia, w którym każdy dzień niesie nie zawsze przyjemne niespodzianki, a potem dopiero myśleć jak zrealizować moje pragnienie, znaleźć na ten kaprys środki i zrobić to, co mnie pociąga.
Na razie czytam, jak szalona.

I w końcu wiem, czego chcę :)
A jak się już wie, co się powinno zrobić, co się chce zrobić, to już tylko wystarczy to zrobić.

Kuchenny parapet: w jednej skrzynce "brazylia" ;) w drugiej skrzynce lubczyk.

Musztardowiec.
Już taki duży jest, a docelowa skrzynka, w której ma mieszkać na balkonie na razie wciąż w ikea...
Ale dziś nie wytrzymałam i urwałam jeden listek, który zjadłam w wypiekami na twarzy :)
Bardzo dziwna roślina :)
Ma piekący smak, który kojarzy mi się bardziej z chrzanem.

No i w taki sposób, próbuję się właśnie ogarnąć...

wtorek, 3 maja 2011

Ogólnie to pada deszcz :)

Bardzo lubię, jak pada.
Jak jestem w domu i nic nie muszę... bo pada. Mam legitymację do wszelkich fochów i każdego lenistwa... bo przecież pada :)
Jakie to fajne jest, jak nie trzeba wychodzić z domu i przykleić nos do szyby i w piżamce słuchać, jak pada: stuk- stuk, stuk- stuk
Zamyślenie, które we mnie wywołuje taka senna pogoda, sprawia, że mam inteligentny wyraz twarzy, hi.
Lubię, jak deszczyk stuka o parapet...
Lubię moknąć i schnąć.
Lubię wskakiwać w kałuże.

Lubię po gorącym dniu czuć pierwsze krople deszczu na rozpalonej skórze.
I burze lubię :)

Lubię deszcz pod warunkiem, że jest dzień wolny od pracy, bo jak pada to mi interesa za nic nie chcą iść.
No i jak pada deszcz, a nie śnieg- co właśnie się dzieje w Legnicy, jak podają w telewizorze...

Od kilku dni siedziałam w papierach i to niestety była bardzo przygnębiająca lektura... Jak na dłoni widać skutki ubiegłorocznych deszczów i powodzi...

Luby przygnębiony, bo robił mi wczoraj uchwyty na skrzynkę na zioła, która ma być zaraz za oknem kuchennym. Zrobił całą balustradę, tylko przywiercić, a tu dupa... wywalił tylko wielkie kawały tynku...
Postanowiłam go rozweselić i  na wieczór już mi się udało. A dziś wstał i marudzi, że pada i się źle czuje...

Niesamowicie mnie rozśmiesza interpretacja, dokonana przez jakiegoś ucznia chyba,wiersza Leopolda Staffa "Deszcz jesienny" 

Chodzi o to, że ziomowi się nudziło i napisał wierszyk. Pada deszcz, jest smutno i nie chce się żyć. Podmiot liryczny popada w depresję i zachowuje się jak na jakimś haju. Nie czai co się w okół niego dzieje. Nie reaguje na smutne wydarzenia. W czterech słowach - ma wszystko w dupie.
Jak się mocniej naćpa przychodzi do niego szatan i rzuca popiołem, pewnie z fajki czy innego ścierwa. Czyli właściwie to ten szatan też sobie lubi zajarać i potem też wpada w depresję.

Morał z wiersza taki, że lepiej nie brać żadnych używek bo zawsze źle to sie kończy.
 
Miłego dnia, dużo uśmiechu i miłości ( takimi słowami zawsze żegna wszystkich klientów sprzedawca drobiu na pobliskim targowisku. Lubię tam chodzić ;)) )