poniedziałek, 23 stycznia 2012

studnia wspomnień :)

Jednak jestem sentymentalna trochę, choć myślałam, że nie...
Przy okazji napełniania nawilżaczy na kaloryfer, została odkopana skrzyneczka z pamiątkami.
Oszacowana, jako pełna kurzowych kotów, została zakwalifikowana do mycia :)
Jakie fajne rzeczy w niej były :)
Skrzyneczka urodziła się, kiedy zaczęliśmy wyjeżdżać i zebrało się troszkę pamiątek.
Pocztówki, turystyczne plany miast, bilety z muzeów, papierki, kubki do picia wód zdrojowych z napisem "Krynica" ( hi, ale obciach). Potem nam się przypomniało, że kupiliśmy je, żeby na zawsze zapamiętać, żeby nigdy już w życiu nie pić "wód zdrojowych" :)
Dzwonek z napisem "Karpacz" miał trafić do kolekcji dzwonków, ale z jakichś tajemniczych przyczyn- trafi tam dopiero za chwilę.

Pocztówka z Iwonicza przypomniała pewną historię.
Znaleźliśmy hotel, przebraliśmy się w wygodniejsze ubrania i poszliśmy się rozejrzeć po miasteczku.
Ja się przykleiłam do tablicy z planem miasta i zaczęłam ją studiować, a luby kawałek dalej czekał, aż skończę. Nie bardzo zwracałam na niego uwagę ( a szkoda, hi) ale on twierdzi, że po prostu stał i znudzony majtał przewieszonym przez rękę aparatem fotograficznym.
Podeszły do niego Panie ( dość zaawansowane wiekowo) i jedna z nich pyta: "Przepraszam, czy Pan ma dziś wolny wieczór? " Na to wkroczyłam ja, zupełnie nieświadoma wartkiej akcji, która się rozgrywała na spokojnym nudnym deptaku. Prawie nigdy się to lubemu nie zdarza, ale tym razem brakło mu języka w gębie.
Objął mnie, zupełnie niewtajemniczoną w przyczyny jego zmieszania ani powodu, dla którego tak się pospiesznie z tego miejsca oddalamy.
I jeszcze jedna historia z Iwonicza.
Luby ma nosa do wyszukiwania dobrego jedzenia, w miejscach zupełnie nieoczekiwanych. Na jakiegoś czuja, na instynkt chyba.
Szukamy jedzenia :) Luby obrócił się dookoła własnej osi, pokazał palcem w jakimś kierunku i mówi: Tam idziemy. To idziemy...
Beskid, co prawda Niski, górki nie za wysokie, ale mnie się chciało jeść, a nie zaliczać wycieczki krajoznawcze. Idziemy pod górkę, idziemy, idziemy, ja coraz bardziej głodna, coraz bardziej zdezorientowana, bo już wyszliśmy ponad linię sanatoriów, mnie się wydawało, ze tam już nic nie ma, oprócz przyrody. Zaczęłam buczeć i stroić fochy, szykując się do urządzenia awantury (mój tata mawia, że prawdziwa kobieta potrafi z niczego zrobić 3 rzeczy: kreację, sałatkę i awanturę. Ja celuje zwłaszcza w tym ostatnim), a luby miał coraz bardziej niepewną minę.
I w końcu z ulgą przyjął widok baraku na górce. O jest! woła ucieszony. Jak ja zobaczyłam barak, to zrobiłam się jeszcze bardziej zła. Luby uspokajająco mówi: chodź, zobaczymy, może chociaż jakąś zupę zjemy... Weszliśmy, pytamy co jest do jedzenia, pan nam mówi, ze golonkę mają. Myślałam, zę zabiję, hi. Nigdy wcześniej nie jadłam golonki, wydawało mi się to okropne i niejadalne. Ale luby bardzo pokornie poprosił, zebym chociaż spróbowała... No i to było pyszne :) Malutkie golonki, jakoś zapeklowane, z chrupiąca skórką... w miejscu które wyglądało na bardzo podły kuflolot.
Wtedy postanowiłam, ze już nigdy nie będę oceniać nic po wyglądzie i mówiąc szczerze- parę razy zdarzyło mi się miło zadziwić.
Tęsknica mnie też zebrała za Iwoniczem, latem, spokojną atmosferą nudnego uzdrowiska, w którym czas jakoś wolniej płynie, nikt się nie spieszy i nawet muchy powoli latają.

Kolejny świstek ze skrzynki, nad którym się zatrzymaliśmy, to skierowanie z IT do pensjonatu. W Zakopanem. Urwała nam się linka od sprzęgła właściwie pod samą informacją turystyczną. Szczyt sezonu, korek i syf ( jak to w sezonie w Zakopanym) Tak swoją drogą, to najczęstszą awarią, jaka nas nękała przy różnych autach, to właśnie sprzęgło- zerwane linki, albo całkiem padnięte. I jeszcze zerwany pasek rozrządu... Sprzęgło nam się zepsuło w Zakopanym, w Złotym Stoku, w Zawierciu, w Gliwicach... Nawet bym mogła mapę Polski poznaczyć miejscami, gdzie zepsuło się sprzęgło, a gdzie paski rozrządu urwały...
Kiedyś się mnie tata pytał- a w Szczecinie co Wam się zepsuło? Na co ja dostałam padaczki śmiechowej, takiej, że nie mogłam wydusić słowa, bo rzeczywiście puenta była zakasująca, hi. W Szczecinie nic nam się nie zepsuło :D
Historię skończonego w Złotym Stoku sprzęgła już chyba opisywałam, ale to nic... zawsze się znajdzie ktoś, kto jeszcze jej nie zna ;)
Jechaliśmy do klientki do Kłodzka. Mieliśmy dużo czasu i tak sobie planowaliśmy, że obsłużymy naszą ulubioną klientkę, pójdziemy na obiad, a potem, wracając zwiedzimy sobie kopalnię złota w Złotym Stoku, bo wcześniej, mimo regularnych wyjazdów do Kłodzka, co najmniej raz na dwa miesiące, jakoś się nie składało... No i auto nam się zatrzymało przy zjeździe w uliczkę do kopalni. Do tej pory kopalni nie zwiedziliśmy...
Przyjechał po nas klient, zeby nas sholować do Kłodzka do jakiegoś mechanika. I to był drugi raz, kiedy jednałam się ze Stwórcą, jadąc autem. Nasz klient to taki maniak samochodowy. Kocha auta, kocha jeździć, kocha je mieć. I chyba chciał się pochwalić swoim nowym autkiem i jego mozliwościami, bo prędkość holowania przeczyła wszelkim zasadom zdrowego rozsądku... Już pomijam, że droga pełna zakrętasów i serpentyn. Jak dojechaliśmy na miejsce to od gorąca poodpadały nam kołpaki od kół. No i oprócz sprzęgła, mieliśmy jeszcze hamulce do wymiany...
Poemat dygresyjny się mi z notki zrobił, ale właśnie mi się przypomniała pierwsza sytuacja, kiedy jednałam się ze Stwórcą... Byliśmy w Łącku kilka dni. Był październik, z domu wyjeżdżaliśmy w krótkich spodenkach i sandałkach. Po tych kilku dniach, kiedy wracaliśmy już, w okolicach Rabki zaczął padać śnieg. Kiedy wracaliśmy od klientki w Jabłonce, wszędzie już było biało. Rzecz nie w krókich spodenkach, bo ubrania odpowiednie mieliśmy do pory roku, tylko rzecz w letnich oponach. Mówię do lubego- skróćmy sobie, pojedziemy na Zawoję, zaoszczędzimy z 50 km. Luby mówi- ale tam jest ta wielka góra... ja: nie, to nie ta droga! Jedziemy.
No to jedziemy :) Po jakimś czasie, kiedy śniegu było coraz więcej, co grosza ten śnieg zalegał również na asfalcie... luby mówi: wiesz, co? To jest jednak TA góra"
Chyba nigdy w życiu się tak nie bałam. Bałam się otworzyć oczy, jeszcze bardziej się bałam, kiedy miałam zamknięte. Nie chciałam jeszcze bardziej denerwować kierowcy, więc wbijałam tylko paznokcie w ręce, żeby nie krzyczeć, za każdym razem kiedy koła objeżdżały, bezwładnie pchając auto w przepaść, która była po obu stronach przełęczy. Myślałam, że koszmar się skończy, kiedy już wjedziemy na górę, ale zjazd był jeszcze gorszy.
Kiedy dojechaliśmy jakimś cudem do Zawoi, okazało się, że obydwoje mamy trzęsące się nogi, mokre od potu ubrania, a ja złamałam metalową łyżeczkę, którą z jakiegoś tajemniczego powodu miałam w kieszeni.
Myślałam, że luby będzie na mnie krzyczał, albo lżył mnie mianem pilota doskonałego, ale on tylko na mnie popatrzył, tak, ze się zrobiłam taaaka malutka i bardzo spokojnie powiedział: lecisz mi flaszkę :) Jeszcze nie odważyłam się odetchnąć z ulgi, że 1) przeżyliśmy; 2) wszystko wskazuje na to, ze ja również przeżyję, hi; 3) że chyba nie chce mnie z tego powodu rzucić, kiedy on dodał: jedną flaszkę za wjazd, ale za zjazd- dwie kolejne.
Mój kolega, któremu to opowiadałam stwierdził, że i tak lekko objechałam :)


A wracając do skrzyneczki ;)
Okazało się, ze przejazd autostradą małopolską w 2002 roku kosztował 5,50 :), tylko nie umiem sobie przypomnieć, czemu akurat zdecydowałam, że kwit z tego przejazdu ma na tyle duże znaczenie, ze warto go zachować...

Zadziwiające jest to to, że będąc w tym samym miejscu, doświadczajac tych samych zdarzeń, pamiętamy zupełnie różne rzeczy... Luby, trzymając w ręku prospekt z hotelu, pyta: spaliśmy w Hotelu Jagiellońskim, w Sanoku? Mnie się w tym momencie przypomniała upojna noc w tym hotelu, w głowie mi zaszumiało od zapachu hotelowej herbaty, byłam w myślach w tym pokoju, pamiętam rozkład mebli, nawet twarz recepcjonistki, a on: aaa to wtedy, co przyjechaliśmy w nocy i nie było już ani gdzie zjeść, ani gdzie kupić coś do jedzenia...

Nie umiem sobie też przypomnieć, dlaczego zaniechałam gromadzenia takich pamiątek. Z braku miejsca? Z braku nawyku wracania do wspomnień?
Nie wiem, ale ta wycieczka sprowokowana porządkowaniem skrzynki sprawiła mi dziś wielką przyjemność.

piątek, 6 stycznia 2012

Jakaś rozkojarzona jestem

Taki kawał był kiedyś: chłop jechał orać na pole. I sprawdza po kieszeniach: prawo jazdy jest, papiery do maszyn i homologacje są, ksiązeczka partyjna jest, ksiązeczka do nabożeństwa jest, świadectwo chrztu jest.
Czego to ja nie zabrałem?
Aaaa, pługa zapomniałem...

No to ja podobnie: jechałam na rozmowę o pracę i tak sprawdzam: dowód mam, telefon mam, kartę miejską mam, grzebień mam, chusteczki do nosa mam. Znaczy- jestem gotowa, mogę jechać.
W autobusie coś mi mało. Czego zapomniałam? CV ...

Barszcz chciałam zrobić wczoraj lubemu. Kupiłam jarzynki, sprawdziłam zakwas, wyjęłam wszystkie przyprawy.
Obrałam jarzynki, ułozyłam na tacy, tak popatrzyłam, czegoś mi brakuje chyba...
Buraków, hi.

Ale najlepszy numer był z kotem u weterynarza :)
Jechałyśmy z siostrą i siostrzenicą.
Książeczka zdrowia kota jest ( tak, tak :D Nasze koty mają swoje ksiażeczki zdrowia. Ze zdjeciem w dodatku :D ), kluczyki i dokumenty z auta są, portfel, telefon jest, Mała wysikana, szaliczek i czapeczka sprawdzona ( dla małej, nie dla kota :P)
Jedziemy do weta.
Zapomniałyśmy kota, hi

A co będzie, jak mi tak zostanie na zawsze?